treść strony

Nagłe międzylądowanie w Mińsku z Erasmusem w tle

Beata spisała testament. Marta wysłała SMS-a do córki, że ją kocha. Myślały, że to ostatnie chwile ich życia. Wracając z Grecji ze szkolenia w ramach programu Erasmus+, stały się uczestniczkami jednego z najgłośniej komentowanych wydarzeń ostatnich miesięcy.

  • fot. Shutterstock

Na odprawie przed lotem pojawiają się w ostatniej chwili. Nie ma czasu na rozglądanie się. Ale wszystko odbywa się standardowo. Bagaże, bilety, dowody, przejście przez bramki. Na lotnisku w Atenach pasażerów sporo, a hala odlotów niewielka. Towarzystwo międzynarodowe. Słychać rosyjski, litewski, grecki, angielski, francuski, no i polski. Choć to lot z Grecji na Litwę, polskich pasażerów nie brakuje. Z Wilna bliżej im do podlaskich miast niż z Warszawy. Beata powie, że długo sprawdzano ją na lotnisku, lot wyglądał na opóźniony, a jednemu z pasażerów zepsuła się walizka. Ale czy to coś podejrzanego? Marcie przed wylotem do Aten kilka razy z rzędu śnią się katastrofy lotnicze. Przypomni sobie o tym dopiero, gdy samolot zacznie gwałtownie zawracać i zniżać lot, a ona poczuje się jak na kolejce górskiej. Wtedy pomyśli: skoro śnił się wypadek, to znak, że wszystko skończy się dobrze.

Kosze z jabłkami
Do Aten poleciały w połowie maja. Pracują w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Suwałkach. Doktor Marta Wiszniewska jest jej rektorem, Beata Szczecina – koordynatorką programu Erasmus+. Od dawna jeżdżą za granicę na szkolenia organizowane z programu Erasmus+. Lubią te wyjazdy, bo poznają koleżanki i kolegów z innych europejskich uczelni, dzielą się doświadczeniami, swobodnie rozmawiają po angielsku i wracają z głową pełną pomysłów. Na ich uczelni pojawiły się np. kosze z jabłkami – pomysł podpatrzony podczas erasmusowego wyjazdu do Portugalii. Pani rektor tak się spodobał kącik zdrowego żywienia w Instituto Politécnico de Bragança, że zapragnęła owocami częstować także swoich studentów i pracowników. Dziś jej uczelnia jest jedną z pierwszych w Polsce, które wprowadziły kosze z jabłkami.

Na kursy z programem Erasmus+ wyjeżdżają nie tylko wykładowcy, ale też pracownicy administracyjni uczelni. – Namawiam ich, by brali udział w szkoleniach, bo one opierają się na praktyce, wykonywaniu zadań w międzynarodowych grupach. To pomaga porozumiewać się w obcym języku. Z burzy mózgów rodzą się fantastyczne pomysły. W każdym kraju obowiązuje inne prawo, panują odmienne zwyczaje, więc to zawsze jest ciekawe doświadczenie – mówi dr Marta Wiszniewska.

Przed pandemią uczelnia organizowała takie wyjazdy dwa razy do roku. Dzięki temu ma dziś podpisanych wiele umów bilateralnych z innymi placówkami. W maju dr Wiszniewska z pracownicami wyjechały na pięć dni do Pireusu, portowego miasta położonego kilka kilometrów od Aten. Brały udział w szkoleniu związanym z pomocą psychologiczno-pedagogiczną dla studentów. – Owocny wyjazd – ocenia pani rektor. – W kursie uczestniczyli pracownicy przedszkoli, szkół podstawowych i średnich oraz uczelni z różnych krajów. I choć szkoły wyższe nie mają obowiązku prowadzenia nadzoru psychologiczno-pedagogicznego nad podopiecznymi, bo to dorosłe osoby, to warto pomagać tym, którzy sobie nie radzą.

Szansa na wspólne projekty
W Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Suwałkach jest trochę osób wymagających pomocy psychologa. To m.in. studenci z zespołem Aspergera czy innymi niepełnosprawnościami, nie tylko ruchowymi.

– Rozmawialiśmy w Pireusie o tym, jak budować dla nich programy włączające, by nie czuli się wykluczeni ze społeczności akademickiej, i jak działają one w innych krajach europejskich – mówi Beata Szczecina. Koordynatorka nie wyklucza podpisania projektu w ramach Partnerstwa strategicznego z rumuńskimi uczelniami, których przedstawiciele uczestniczyli w szkoleniu w Grecji. – To da nam możliwość dzielenia się doświadczeniem. Już teraz możemy podpowiedzieć zagranicznym partnerom, jak poprawić infrastrukturę, bo nasza szkołą jest dobrze dostosowana do potrzeb osób z problemami w poruszaniu się – mówi Beata Szczecina. Dodaje, że nie chodzi tylko o stworzenie odpowiedniej przestrzeni, ale też o dostosowanie programu kształcenia do potrzeb mniej zamożnych osób.

–Mamy studentów, którzy nie kontynuują nauki, bo ich na to nie stać. Chcemy wiedzieć, co możemy zrobić, by umożliwić im dokończenie edukacji na poziomie szkoły wyższej – mówi koordynatorka Erasmusa.

Na uczelni zaczęła działać ogólnopolska infolinia psychologiczna. – Każdy może zadzwonić i powiedzieć, z czym ma problem. Okazuje się, że takich osób jest w naszej placówce sporo. Obejmiemy ich autorskim programem wsparcia – wyjaśnia dr Wiszniewska. Uczelnia ma w nowym roku akademickim opracować pomysł, w jaki sposób wychwycić studentów potrzebujących pomocy już na pierwszym roku. – Chcemy, by od początku studiów czuli się u nas komfortowo – mówi pani rektor. Dodaje, że PWSZ w Suwałkach nie jest dużą uczelnią. – Większość wykładowców zna swoje grupy i żaden student nam nie umyka – zapewnia.

Pomyślałam: Spadamy
O pomysłach pani rektor i koordynatorka Erasmusa+ rozmawiały także w trakcie lotu do Wilna. Do czasu. Samolot zbliżał się do lotniska w Wilnie. Za 10 minut miał lądować.
– Usłyszałyśmy informację od pilota, że dla naszego bezpieczeństwa będziemy za 20 minut lądować w Mińsku – opowiada dr Wiszniewska. – Nic więcej. Byłam przekonana, że mamy awarię techniczną.

– Jak tylko padł komunikat, by zapiąć pasy, stewardzi pobiegli na swoje miejsca. Mieli strach w oczach – opowiada Beata Szczecina. Obserwowała ich uważnie, bo siedziała w pierwszym rzędzie. Była zaniepokojona. – Wiele razy latałam samolotem i zawsze, gdy są turbulencje, załoga kilkakrotnie chodzi w tę i z powrotem, sprawdza, czy wszyscy mają zapięte pasy, uspokaja. Tym razem było inaczej.

Nagle samolot gwałtownie się przechylił i zaczął tracić wysokość. – To było przerażające. Jak na rollercoasterze – opisuje dr Wiszniewska. Na pokładzie panowała cisza. – Widziałam przerażone oczy pasażerów. Ludzie trzymali się za ręce. My też. Koleżanka cały czas powtarzała: „Będzie dobrze, będzie dobrze” – relacjonuje.

– Człowiek nie wie, co się dzieje. Samolot wykonuje niekontrolowane ruchy, raz w jedną, raz w drugą stronę. Czułam się, jakby pilot stracił kontrolę nad maszyną. Pomyślałam: Silniki zawiodły, spadamy – wspomina Beata Szczecina.

Testament i SMS do córki
– Jako osoba wierząca zwróciłam się do Szefa, tam na górze, żeby mi poprzebaczał wszystko. Mam jedną córkę, 17-letnią, więc druga myśl o niej. I trzecia, najbardziej egoistyczna, jak się zaszyć w tym fotelu, żeby przeżyć, jaką pozycję przyjąć, żeby podczas lądowania nic mi się nie stało, bo cały czas wierzyłam, że nam się uda – opowiada pani rektor.

W pewnym momencie pasażerowie zaczęli sięgać po komórki. I wyłączać tryb samolotowy.
– Każdy chciał kontaktu z bliskimi. Ludzie zaczęli wysyłać SMS-y. Napisałam do córki, że ją kocham i że jest całym moim światem. Dodałam, że być może mamy awarię i będziemy gdzie indziej lądować. Nie chciałam jej straszyć - mówi pani rektor.

Jej koleżanka, Beata Szczecina, nie chciała sięgać po telefon. – Podobno po to wyłączamy komórki, by nie przeszkadzały w nawigacji. Więc gdyby się okazało, że przeze mnie spadł samolot, toby było… – śmieje się. I szybko poważnieje. – Spisałam testament. Nie wysłałam go, ale zapisałam na tablecie. Miałam nadzieję, że urządzenie przetrwa. To może nieracjonalne, ale trudno było wtedy inaczej myśleć.

Bez wizy na Białorusi
Nagle za oknem, gdy samolot był już bardzo nisko, pasażerowie zobaczyli pędzące wozy straży pożarnej. – Byłam pewna, że będziemy lądować na trawie. Ale w pewnym momencie pojawił się pas asfaltu. Nie było widać budynków lotniska. To musiało być jakieś boczne lądowisko. Bardzo długo krążyliśmy po płycie lotniska. Za oknem zobaczyłam wozy różnych służb na sygnale, błyskające lampki. Jakiś człowiek w mundurze wszedł na schodki prowadzące do samolotu i powiedział stewardom, że mamy piątkami wychodzić z samolotu.

Najpierw kontrola na płycie lotniska, następna w terminalu. Byłam z przodu, więc wyszłam pierwsza. Nie widziałam tego białoruskiego opozycjonisty.

Na lotnisku w strefie otoczonej przez funkcjonariuszy służb spędziły siedem godzin. Zamiast o godz. 13 wylądować w Wilnie, o godz. 20 wystartowały z Mińska. – Byłam bez wizy na Białorusi – śmieje się pani rektor. Beacie Szczecinie nie jest do śmiechu. – Ta wizyta kosztowała mnie 500 złotych. Musiałam zadzwonić do najbliższych, chciałam się też dowiedzieć, co się stało, więc włączyłam internet w komórce. A na Białorusi płaci się fortunę za połączenia telefoniczne i internetowe.

Trzy dni z adrenaliną
To wtedy obie dowiedziały się, że na pokładzie samolotu miała być bomba, a dopiero później, że brały udział w zasadzce białoruskich służb specjalnych. Wcześniej nie zdawały sobie sprawy, że wraz z nimi leci Roman Protasiewicz, 26-latek, który uciekł z Białorusi, bo groziła mu śmierć. To jeden z założycieli NEXTY, znienawidzonego przez Aleksandra Łukaszenkę kanału internetowego, z którego co piąty Białorusin czerpie informacje o tym, co się dzieje w jego kraju.

– Adrenalina odpuściła dopiero trzeciego dnia po powrocie do domu – opowiada Beata Szczecina. – Miałam lecieć na następne szkolenie w czerwcu, ale odpuściłam. Dwa dni temu wróciłam z wakacji. Leciałam samolotem, ale nie nad Białorusią. Nie bałam się. Powiedziałam sobie: To niemożliwe, żeby dwa razy w ciągu dwóch miesięcy spotkało mnie to samo – dodaje. Podkreśla, że z międzynarodowych podróży nie zrezygnuje. – Nawet tak traumatyczne wspomnienie nie zniechęci nas do wyjazdów na Erasmusa.

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 3/2021