treść strony

JOwS

Dobra komunikacja jest potrzebna, by żyć w spokoju

prof. zw. dr hab. Hanna Komorowska

prof. zw. dr hab. Hanna Komorowska

Kierownik Zakładu Językoznawstwa Stosowanego na Uniwersytecie SWPS. Pełniła m.in. funkcje prorektora Uniwersytetu Warszawskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Neofilologicznego, polskiego delegata w Grupie Projektowej ds. Języków Nowożytnych w Strasburgu, eksperta Rady Europy i Unii Europejskiej oraz konsultanta Europejskiego Centrum Języków Nowożytnych w Grazu. Przewodniczy komitetowi selekcyjnemu polskiej edycji European Language Label, jest rzeczoznawcą do spraw programów i podręczników MEN oraz autorką licznych publikacji z zakresu dydaktyki języków obcych.

portret Hanny Komorowskiej

MŚ: Rok 1957. Ukazuje się pierwszy numer „Języków Obcych w Szkole”. To był rok znaczący dla nauczania języków?
HK: To nie przełom metodyczny był źródłem narodzin czasopisma, ale sam pamiętny rok 1957. Wtedy po raz pierwszy od zakończenia wojny, po latach ciężkiego stalinizmu, dzięki polskiemu Październikowi ’56, wreszcie można było podjąć temat nauczania języków zachodnioeuropejskich. Do tamtej pory w Polsce ukazywało się jedynie czasopismo „Język Rosyjski”. Po 1956 r. mogło ujawnić się zainteresowanie językami Zachodu i wreszcie można było się ich uczyć. Odwilż jednak nie trwała długo.

Dziś Polską Rzeczpospolitą Ludową kojarzymy z okresem, gdy język angielski czy francuski były w niełasce.
Lubimy dziś patrzeć na PRL w czerni i bieli, ale ten czas miał przecież także tysiące odmian szarości. Język rosyjski na pewno dominował i z powodów politycznych był obowiązkowo uczony od 5 klasy szkoły podstawowej do matury, a potem na studiach przez minimum dwa lata. Mówiąc o liczbie godzin lekcyjnych, pozostałe języki rzeczywiście były w niełasce, ale przecież niemiecki był językiem Niemieckiej Republiki Demokratycznej, którą PRL kochał. Był językiem „przyjaciół”, więc nie był tępiony. Z kolei francuski był językiem czołowych francuskich intelektualistów o zapędach komunistycznych – Picassa czy Louisa Aragona. Polskie empiki były wówczas pełne wydań francuskiego dziennika „L’Humanité”, który ukazywał się w naszym kraju. Mniej szczęścia miał na pewno język angielski, bo kultura anglosaska nie mogła pochwalić się żadnymi naczelnymi komunistami.

A jednak w PRL-u uczyliśmy się też angielskiego. Choćby w słynnej szkole metodystów na pl. Zbawiciela w Warszawie.
Metodyści to tylko kropla w morzu, pewna, skądinąd dobra, moda warszawska. W Polsce działały w tym czasie rozmaite spółdzielnie, w których uczono angielskiego, takie jak Lingwista czy empikowskie szkoły językowe, ale przede wszystkim ludzie uczyli się prywatnie. Moje badania z 1978 r. pokazały, że dwie trzecie piętnastolatków miało wówczas za sobą półtora roku płatnej nauki języka angielskiego. Na lekcjach prywatnych, zwykle w domu nauczyciela.

Kultura anglosaska była w szarym PRL-u wyjątkowo atrakcyjna, dlatego z chęcią uczyliśmy się angielskiego?
Zawsze mówię, że nauka angielskiego w PRL-u pełniła podobną funkcję, co Kościół. Stała w kontrze do komunizmu, była antyradziecka. Ważne było podłoże polityczne, ale znaczenie miało też zainteresowanie inną kulturą. To był świat, o którym wiedziano, że cywilizacyjnie stoi wyżej od nas. Był postrzegany jako lepszy, zwłaszcza w czasach nachalnej propagandy o ucisku robotnika w kapitalistycznych i imperialistycznych państwach. Wszyscy wiedzieli, że to kłamstwa, więc sądzili, że w Stanach Zjednoczonych każdy ma dom z basenem i dwa samochody. Te wyobrażenia zweryfikowało zetknięcie z Zachodem w latach 70., kiedy na pobytach służbowych czy stypendialnych wiele osób odkryło, że tam także bywa bezrobocie i bieda oraz że nie wszyscy mają basen.

Lata 80. to już czas zbliżającego się przełomu. Czuliśmy, że świat się zmieni, więc tym chętniej uczyliśmy się języków zachodnioeuropejskich?
Rzeczywiście lata 80. okazały się korzystne dla nauki języków obcych, ale z powodów bardziej „odgórnych”. Władza miała ważniejsze sprawy na głowie, takie jak ściganie opozycji, więc kwestia nauczania języków obcych mało ją wówczas obchodziła. Dzięki temu w połowie dekady mogliśmy wzorem Rady Europy przygotować całkowicie nowe, funkcjonalne, komunikacyjne programy nauczania wszystkich języków obcych w Polsce.

Po 1989 r. odwróciliśmy się od języka rosyjskiego?
To nie był szybki proces, bo na początku lat 90. mieliśmy 18 tys. rusycystów, a nauczycieli angielskiego raptem 900 na całą Polskę. Motywacja do nauki angielskiego czy niemieckiego było ogromna, ale z oczywistych względów nie dałoby się w szkołach obsadzić tak wielu wakatów. Nauka rosyjskiego wciąż była więc intensywna przez kilka pierwszych lat po transformacji, ale z czasem miała większe znaczenie jedynie w województwach wschodnich z powodu kontaktów z sąsiadami zza granicy. Kiedy nasilił się dozwolony ruch przygraniczny, handlowcy z Trójmiasta zaczęli zapisywać się na kursy rosyjskiego. Rosjan można było wówczas spotkać w polskich galeriach handlowych, a z czasem również w teatrach i muzeach. Później rosyjski wracał w wyższych szkołach ekonomicznych ze względu na kontakty biznesowe z Rosją. To się zmieni w związku z obecną sytuacją polityczną. Uczenie się języków z powodów czysto rozwojowych to niestety dobrobyt czasów pokoju. Smutna historia pokazuje, że język obcy najbardziej upowszechnia się na obszarze, w którym panuje okupacja.

Przez 65 lat wydawania czasopisma zmieniało się zainteresowanie konkretnymi językami. Czy zmieniała się też metodologia nauczania?
W pierwszym dziesięcioleciu istnienia „JOwS” trudno było wejść w kwestie metodyczne, bo wymagałoby to podważenia całej metodyki nauczania języka rosyjskiego. Koncentrowano się więc na kulturze i wybitnych ludziach nauki. Ukazywały się artykuły o Hemingwayu, Conradzie, Byronie, Eliocie. Dopuszczalne było omawianie tego, co publikowano w czasopismach zagranicznych. Dopiero w drugim dziesięcioleciu na łamy zaczęła wchodzić tzw. mała metodyka. Pisano o tym, jak konstruować lekcje i ćwiczenia językowe tak, by nie były nudne, ale atrakcyjne dla ucznia, albo o tym, jak udoskonalać sprawność słuchania i mówienia, a nie tylko pisania. To była dekada Edwarda Gierka, a on przecież pracował w kopalni we Francji i Belgii, znał francuski, flamandzki i niemiecki. To był pierwszy I sekretarz PZPR, który miał pozytywne nastawienie do uczenia się języków obcych. Nauka języków zachodnioeuropejskich weszła wówczas do wyższych klas niektórych szkół podstawowych, a „Języki Obce w Szkole” uzyskały większą swobodę – i to chyba była jedna z nielicznych zasług Gierka. Na łamach publikowano np. teksty poradnikowe na temat tego, co potrzebne turyście podczas kupowania biletu czy poruszania się po Londynie lub Paryżu.

Czyli tego, czego i dziś wielu spodziewa się po nauce języka obcego.
Podejście komunikacyjne do nauki bardzo mocno upowszechniło się w trzeciej dekadzie istnienia pisma. To był już przełom metodyczny, bo na świecie zaczęła się popularyzować metoda komunikacyjna. Na łamach pisma upowszechnialiśmy zatem ćwiczenia konwersacyjne, by w latach 90. skupić się dodatkowo na nowym systemie kształcenia nauczycieli. Pisaliśmy o tym, jak prowadzić lekcje, wybierać program i materiały do nauczania, jak dostosowywać je do potrzeb uczniów. Dydaktyka lat 90. i przełomu wieków poszła też w stronę polityki europejskiej. Ta koncentrowała się przede wszystkim na docenieniu języków o mniejszym zasięgu, czyli języków mniejszości, ale jej istotą było również odejście od modelu deficytu. Dotąd skupiano się na tym, czego uczeń jeszcze nie umie, czego powinien się nauczyć, gdzie popełnia błędy. Polityka europejska wypromowała autonomię, samoocenę, model korzyści, skupiony na tym, co uczeń potrafi, z czym sobie radzi. Na tych podstawach opierają się Europejski system opisu kształcenia językowego czy Europejskie Portfolio Językowe.

A pierwsza dekada XXI w.?
Ważne stały się kwestie specjalnych potrzeb edukacyjnych: uczniów z niepełnosprawnościami, jak ADHD czy dysleksja, ale też uczniów wybitnie uzdolnionych czy szczególnie zainteresowanych nauką. Znaczenia nabrały też różne odmiany języka, jak język biznesowy czy język hotelarstwa. To również czas zintegrowanego nauczania przedmiotowo-językowego (CLIL), czyli – mówiąc prościej – nauki biologii po angielsku czy fizyki po francusku. To było przebojem metodycznym drugiego dziesięciolecia XXI w., podobnie jak nauczanie różnych grup wiekowych. Nauka języka obcego stała się obowiązkowa w przedszkolach, więc na znaczeniu zyskało nauczanie młodszych dzieci, ale po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu zachodnich rynków do głosu doszła jeszcze jedna grupa wiekowa. Po 2004 r. ogromna rzesza Polaków wyjechała za granicę. Szacuje się, że do Wielkiej Brytanii udało się w tym okresie nawet 1,5 mln osób. Pojechali tam do pracy, więc na obczyznę zaczęli wyjeżdżać ich rodzice, by opiekować się wnukami. W Polsce wybuchło wówczas zainteresowanie nauką języków obcych wśród seniorów. Do tego doszło obniżenie wieku emerytalnego, które wpłynęło na rozwój uniwersytetów trzeciego wieku. Tam również nauka języków obcych kwitła i tak jest do dziś. To wszystko spowodowało, że w metodyce istotne stało się także to, jak nauczać grupy inne niż nastolatkowie czy studenci. Ci z kolei na dużą skalę zaczęli korzystać z programów europejskich, więc i ich potrzeby językowe znacząco wzrosły. Metodyka dotknęła więc kompetencji międzykulturowych.

Historia „JOwS” jest zatem historią naszego społeczeństwa w pigułce.
Odzwierciedla nie tylko rozwój metodyki nauczania, ale też historię polityczną czy społeczną. Redakcja musiała nauczyć się radzić sobie nawet w najtrudniejszych czasach. Pamiętam bardzo trudny, przełomowy rok 1970. Współpracowałam już wówczas w „JOwS”. Cenzura była bardzo ostra, Gomułka przykręcał śrubę, czując pewnie, że jego czas się kończy, więc redaktor naczelny czasopisma zdecydował się wyciągnąć wyjątkowo propagandowy artykuł o Leninie i umieścił ten bełkot ideologiczny po wstępie redakcyjnym jako artykuł wprowadzający do kierunku czasopisma. Dalej umieszczono tekst o myśleniu krytycznym w wykonaniu Bertranda Russella i artykuł o stanowisku UNESCO w kwestiach oświaty. Kolejnym był zrobiony przez mnie przegląd rocznika amerykańskiego czasopisma. Taki układ numeru był przemyślanym zabiegiem redakcji czasopisma. Gdyby nie propagandowy artykuł wprowadzający z ogromnym zdjęciem Lenina, to ten numer na pewno nie przeszedłby cenzury. Dziś otworzy go jakiś młody historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, zobaczy początek i zamknie czasopismo z obrzydzeniem. Ale taki był nasz sposób radzenia sobie w sytuacji niemożliwej. Jak śpiewał Młynarski, „róbmy swoje”. Zresztą kto wie, czy strategia ta nie przyda się nam w przyszłości.

Jaka ona będzie? Co będzie najważniejsze w nauczaniu języków obcych w najbliższych latach?
W metodyce wyzwaniem będą nowe technologie w nauczaniu języków obcych, które w czasie pandemii stały się niezbędne. Ale po długim okresie nauki zdalnej czas zastanowić się, jak zintegrować nowe technologie z bezpośrednimi kontaktami międzyludzkimi, których brak nie sprzyja rozwojowi wspomnianych przeze mnie kompetencji. W wymiarze społecznym narasta problem nacjonalizmów, dlatego istotne będzie również zagadnienie porozumiewania się ludzi o odmiennych poglądach. Potrzebujemy kompetencji interkulturowej nie tylko w kontaktach zawodowych czy edukacyjnych, jak to było dotychczas, ale aby w ogóle żyć w spokoju, nie pozabijać się nawzajem. Pytanie brzmi, czy ludzkość będzie chciała pójść w tę stronę, czy raczej będzie wolała dalej się okopywać. Pamiętajmy też, że obok kompetencji interkulturowej równie ważna jest kompetencja intrakulturowa. Mało się o tym mówi, ale to poważny problem. Zawsze powtarzam, że z agresywnym pseudokibicem z mojej ulubionej dzielnicy mam mniej wspólnego niż z nauczycielem z Zambii, Boliwii czy Portugalii. Ciągle myślimy kategoriami państw i odległości geograficznych, a okazuje się, że w obrębie rodzin czy własnych podwórek ludzie nie są w stanie się porozumieć, nie obrażając się wzajemnie. Któż, jak nie nauczyciele języka, mogliby w tej sprawie coś zrobić?