Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 30.06.2022 r.
W Estonii przez rok pracował z trudną młodzieżą. Dziś mówi, że jego życie dzieli się na to przed wolontariatem i po nim, a o fascynacji Estonią Jakub Zygmunt opowiada na blogu „Sądecki Włóczykij”.
DN: Beskidy i Estonia mają ze sobą coś wspólnego?
JZ: Hm… chyba tylko mnie [śmiech]. Bo tak poza tym można powiedzieć, że są to dwa przeciwieństwa. Estonia jest płaska, Beskidy – górzyste, Estonia – raczej rzadko zaludniona, Beskidy obecnie zdecydowanie przeludnione. W obu miejscach jest co prawda sporo lasów, ale nawet one wyglądają inaczej. Bardzo charakterystyczne dla Estonii są tereny bagienne, w Polsce takich nie mamy.
Jako Sądecki Włóczykij wędrowałeś kiedyś przede wszystkim po Polsce i to o niej pisałeś na swoim blogu. Nagle w twoim życiu pojawiła się Estonia. Zawsze chciałeś tam pojechać?
Zdecydowanie nie! To jest zresztą chyba jedno z najczęściej zadawanych mi pytań: czy to ja wybrałem Estonię, czy Estonia wybrała mnie? Powiem szczerze: to wszystko stało się trochę przez przypadek.
Przez przypadek?
Chciałem wybrać się na długoterminowy wolontariat zagraniczny, a w tamtym czasie interesowałem się językiem rosyjskim. Byłem już absolwentem jednego kierunku – geologii, ale zdecydowałem się zacząć drugi – rosjoznawstwo (na Uniwersytecie Jagiellońskim). Okazało się, że jedna z prowadzących była jednocześnie uczelnianą koordynatorką Wolontariatu Europejskiego (European Voluntary Service, EVS), unijnego programu dla młodych ludzi [obecnie znanego pod nazwą Europejski Korpus Solidarności – przyp. red.]. To właśnie ona podrzuciła pomysł, że mógłbym pojechać do rosyjskojęzycznego centrum młodzieżowego w Tallinnie. Niestety zawiodła wówczas komunikacja między organizacjami i do Tallinna nie udało mi się wyjechać. Myśl o Estonii zakorzeniła się jednak w mojej głowie na tyle mocno, że postanowiłem zaaplikować do kilku innych stowarzyszeń. I stało się – pewnego pięknego wakacyjnego dnia dostałem odpowiedź – zaproszenie na wolontariat w centrum młodzieżowym w Viljandi, małym miasteczku na południu tego kraju.
Czyli przed wyjazdem nie wiedziałeś o Estonii zbyt wiele?
Szczerze mówiąc, nie wiedziałem praktycznie nic. Z tym wiąże się nawet jedna historia, której do dziś się wstydzę.
Jaka?
Wiedziałem, że w Estonii mieszka dość liczna mniejszość rosyjska. Pomyślałem więc przed wyjazdem, że na wolontariacie uda mi się podszlifować język. O samym Viljandi nie wiedziałem jednak zbyt wiele i na rozmowie rekrutacyjnej z przyszłą szefową spytałem, czy na ulicach miasteczka słychać rosyjski. Teraz już wiem, że to było straszne faux pas. Na szczęście nie zaważyło na losach mojego wolontariatu [śmiech]. Jak się później okazało – w Viljandi Rosjanie stanowią tylko ok. 5% ludności, czyli – w porównaniu z innymi częściami kraju – niewiele.
Obecnie piszesz o Estonii bloga, nagrywasz podcast i od czasu do czasu robisz tłumaczenia na estoński. Czyli wiele się w międzyczasie zmieniło.
Tak, choć ja od razu jechałem tam z nastawieniem, że chcę się zanurzyć w kulturze, poznać ją możliwie jak najlepiej, a o to trudno bez znajomości lokalnego języka. Miałem więc dużą motywację. Przed wyjazdem z Polski pozamykałem pewne rozdziały, do Estonii jechałem z czystą kartą – bez planów na to, co będzie potem. Brałem nawet pod uwagę, że po wolontariacie zostanę tam na dłużej. Miałem wtedy dużą potrzebę sprawdzenia, jak żyje się gdzie indziej i czy trudno jest się odnaleźć w innej kulturze. Z Estonią łączy nas co prawda ten sam europejski kod kulturowy, ale i sporo nas dzieli. Przede wszystkim język, ale różnice są także dostrzegalne w codziennych zwyczajach czy zachowaniu ludzi.
Początki były trudne?
Pamiętam, że przez pierwsze cztery dni po przyjeździe na miejsce bałem się w ogóle gdziekolwiek wychodzić. Słyszanego wszędzie wokoło języka estońskiego zupełnie nie rozumiałem. Miałem co prawda jakieś rozmówki, próbowałem coś dukać, ale nie było łatwo. W sklepie nie rozumiałem nazw produktów i do dziś wspominam, jak kupiłem sobie na obiad kotlety, które w domu okazały się... plackami ziemniaczanymi [śmiech].
Ile czasu minęło, zanim poczułeś się na miejscu trochę bardziej swobodnie?
Pierwszy większy przełom nastąpił po około dwóch miesiącach, kiedy poczułem się już w miarę biegły w tamtejszej rzeczywistości, a gdy próbowałem mówić po estońsku – byłem rozumiany. Natomiast uczucie, że już na dobre zadomowiłem się w Estonii i umiem „obsługiwać” ten kraj, nadeszło po około 4-5 miesiącach. I tyle to chyba zazwyczaj trwa. Pamiętam szkolenie przedwyjazdowe, na którym przygotowywano nas, że aklimatyzacja i przełamywanie różnych wewnętrznych blokad zajmuje przeważnie nie mniej niż trzy miesiące. Dopiero po takim czasie przestajemy aż tak mocno tęsknić za tym, co zostawiliśmy za sobą, i zaczynamy w nowym miejscu czuć, że jesteśmy „tu i teraz”.
Czy organizacja goszcząca pomogła w aklimatyzacji?
Tak, organizacja przyjęła mnie bardzo przyjaźnie, a kierowniczkę centrum do dziś uważam za najlepszą szefową, jaką dotychczas miałem. Doskonale zarządzała zespołem, dbała o naszą integrację, zawsze była gotowa nas wysłuchać.
Na czym polegała twoja praca w Viljandi?
Pracowałem w dużym lokalnym centrum młodzieżowym. To miejsce, do którego dzieciaki mogą przychodzić po szkole, brać udział w różnych zajęciach dodatkowych albo po prostu spędzać czas. W niewielkim stopniu przypominało ono jednak znane nam z Polski świetlice czy młodzieżowe domy kultury. Centrum młodzieżowe w Viljandi jest o tyle niezwykłe, że mieści się na terenie dawnej fabryki samolotów, dzięki czemu ma na swoim terenie między innymi gigantyczną halę ze skateparkiem. Panuje tam postindustrialny klimat, ściany są odrapane i brudne, raczej nie ma przestrzeni typowo biurowych. Wszystko to przyciągało do tego miejsca dość specyficzną grupę młodzieży. Dziewczyny bały się tam przychodzić, nie czuły się bezpiecznie. Gromadziło się natomiast sporo lokalnych buntowników i chuliganów, nad którymi czasem trudno było zapanować. Grupkę najtrudniejszych chłopaków nazywaliśmy roboczo rude boys. Pamiętam, że na początku czułem się trochę jak główna bohaterka „Młodych gniewnych” grana przez Michelle Pfeiffer. Ta praca to było dla mnie prawdziwe wyzwanie...
Czułeś, że tych rude boys musisz przeciągnąć na swoją stronę?
Tak, a było to niezwykle trudne. Wystawiali mnie na niezliczoną wprost liczbę testów – najpierw demonstracyjne ignorowanie, potem nieprzyjemne zaczepki, wyśmiewanie mojego estońskiego akcentu, wreszcie wyzwiska i różnego rodzaju prowokacje. Próbowałem ich podejść na wiele sposobów, zresztą nie tylko ja, bo wszyscy pracownicy centrum mierzyli się z podobnym wyzwaniem. Przełom nastąpił po około 1,5 miesiąca, kiedy zaufali mi na tyle, aby dopuścić mnie do wspólnej gry. Pierwszego estońskiego „dzień dobry” z ich strony doczekałem się po czterech miesiącach. Nie ukrywam, że było to najtrudniejsze, choć zarazem chyba najbardziej satysfakcjonujące doświadczenie pedagogiczne w moim życiu.
Estonia cię zmieniła?
Może nie sama Estonia, ale cały Wolontariat Europejski i wszystko, co z nim związane. Czasem zdarza mi się mówić, że moje życie dzieli się na to przed EVS-em i po EVS-ie, bo przez ten rok tak wiele się zmieniło. Poza fascynacją Estonią wyjazd przyniósł też zmiany w moim sposobie myślenia, w tym, jak postrzegam różne sprawy. Na pewno w dużej mierze otworzył mnie na inność, zwiększył mój szacunek do innych narodów, języków i kultur. Nauczył jeszcze większej wrażliwości i tolerancji wobec odmiennych sposobów myślenia i działania.
Na blogu napisałeś: „Nie ma co ukrywać, Estończycy to nie Słowianie”. Różnice są aż tak duże?
Estończycy są znacznie mniej emocjonalni, raczej zdystansowani, chłodni. Mało prawdopodobne, że na ulicy podejdzie do nas Estończyk i sam z siebie zacznie rozmowę. Zdarzały mi się sytuacje, kiedy na dworcu próbowałem pytać o drogę albo prosiłem o jakieś wskazówki, a ktoś się po prostu odwracał i odchodził. Za każdym razem miałem też wrażenie, że takie zagadywanie ich krępuje. Reagują na nie jakąś formą zawstydzenia czy też nieśmiałości. Estończycy są znacznie bardziej powściągliwi niż my, Polacy. Również jeśli chodzi o kontakt fizyczny. Witają się niemal bezdotykowo, nawet podanie ręki nie należy do często widywanych gestów, a bywa wręcz zarezerwowane dla bliższych znajomości. Niekiedy Estończycy mogą się też wydawać nieobecni – na swój sposób zobojętniali albo niemrawi, co, muszę przyznać, bywało frustrujące.
Ale jednak zdołali czymś zdobyć twoje serce.
Tak, w Estończykach – pomimo wszystkiego, o czym powiedziałem przed chwilą – niezwykłe jest to, że jak już uda się z nimi nawiązać bliższą relację, to może to być naprawdę głęboka i ciepła przyjaźń, chyba nawet bardziej niż z Polakiem. Estończycy na bliskość pracują powoli, grają małymi gestami i dają dużo drobnych dowodów przyjaźni. Taka przyjaźń jest jednak potem zazwyczaj bardzo trwała. Inną rzeczą, którą uwielbiam w Estończykach, jest ich ogromne zamiłowanie do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Namioty, wędrówki, miniwyprawy to ich żywioł, niezależnie od wieku. Nawet jeśli Estończyk czuje się już za stary na spanie pod namiotem – i tak znajdzie okazję, żeby choć na jeden dzień uciec na łono natury. Miałem okazję doświadczyć tego ich trybu życia i uważam, że to rewelacja!
Spędziłeś w Estonii równo rok. Wróciłeś z misją, żeby opowiedzieć Polakom o niej trochę więcej?
Na pewno w jakimś stopniu tak. Estonia wydała mi się pod wieloma względami niezwykle interesująca, a jednocześnie zorientowałem się, że nadal jest w Polsce w dużej mierze nieznana. Nawet w internecie nie jest łatwo znaleźć rzetelne, ani tym bardziej wyczerpujące informacje na temat tego kraju, więc chciałem tę lukę choć trochę wypełnić. Dzięki mojej fascynacji tym krajem nawiązałem też wiele ciekawych znajomości z ludźmi, którzy również interesują się tą częścią Europy. Zacząłem na przykład współpracować z „Przeglądem Bałtyckim” – jedynym istniejącym w Polsce serwisem tematycznym poświęconym w całości państwom regionu Morza Bałtyckiego. Od czasu do czasu publikuję w nim nieco bardziej rozbudowane artykuły o Estonii.
Sądecki Włóczykij zamieni się w Estońskiego Włóczykija?
Wszyscy moi znajomi, których po powrocie regularnie zarzucałem historiami o Estonii, śmiali się, że na pewno tak się stanie. Ja jednak uznałem, że chcę jakoś połączyć te dwa światy, bo choć Estonia zajęła w moim życiu istotne miejsce, to Beskidy, z których pochodzę, nie przestały być mi bliskie. Można powiedzieć, że obecnie są to dwie równoległe pasje. Gdy Beskidy zaczynają mi się nudzić, myślami wracam do Estonii, dużo o niej czytam i planuję kolejną podróż w tamte strony. I na odwrót – gdy chwilowo Estonia mi się przejada, z przyjemnością wracam w Beskidy.
Jakub Zygmunt – z wykształcenia geolog, z zamiłowania podróżnik i bloger, z zawodu pilot wycieczek i dziennikarz. Od 2013 r. prowadzi podróżniczego bloga „Sądecki Włóczykij”. W latach 2016-17 był na rocznym wolontariacie w Estonii. Od czasu powrotu aktywnie popularyzuje wiedzę na temat tego kraju w Polsce, pisze artykuły, organizuje slajdowiska, a od niedawna nagrywa również podcast „Północno-wschodni”.