treść strony

Ojciec był na TEMPUS-ie, syn na Erasmusie

Daniel Korzeb skończył studia w Holandii, jednak w Polsce nikt nie chciał nostryfikować jego dyplomu. Mimo to po latach wspierał swojego syna, gdy ten zdecydował się na erasmusowy wyjazd do Francji.

  • fot. Szymon Łaszewski/FRSE

W 1997 r. Daniel Korzeb kończył budownictwo – inżynierskie studia w Akademii Techniczno-Rolniczej (ATR) w Bydgoszczy (obecnie Politechnika Bydgoska). Bardzo chciał kontynuować naukę za granicą. – Marzyłem, żeby w końcu dobrze poznać angielski – tłumaczy. – Chociaż uczyłem się go prawie dwadzieścia lat, czułem, że jest książkowy i ciągle kulawy. Studia magisterskie na zachodzie Europy wydały mi się najlepszą drogą do biegłego opanowania tego języka. Pytałem tu i tam, nie tylko na mojej uczelni. Wszyscy pomysł wyjazdu na Zachód popierali, ale jako że było to jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej (UE), rozkładali bezradnie ręce, mówiąc, że nie da się nic zrobić. W poznańskiej Akademii Rolniczej zaś zaproponowali, żebym się do nich przeniósł i wtedy mnie wyślą na Zachód. Na początek do zbierania pomidorów i ogórków. Grzecznie podziękowałem.

A może TEMPUS?
Pomogła dopiero koordynatorka program TEMPUS (Trans-European Mobility Programme for University Studies), dr hab. inż. Jadwiga Bizon-Górecka, która pracowała wtedy na ATR (dziś jest profesorem Bydgoskiej Szkoły Wyższej).

Jak dodaje prof. Bizon-Górecka, Daniel wyjechał, ponieważ był nietypowym jak na tamte czasy studentem. Znał język angielski lepiej niż inni, był zmotywowany i chciał zaryzykować. – W latach 90. nie było łatwo namówić studentów na wyjazd na zagraniczną uczelnię – przyznaje. – Powodów było kilka. Przede wszystkim studenci, ale też i wykładowcy, słabo znali angielski i inne zachodnie języki. Zatem obawiali się, że nie poradzą sobie ze studiami w zachodniej Europie. Po drugie, ta część świata była dla nas, Polaków, bardzo droga i ludzie bali się wysokich kosztów utrzymania. Po trzecie, nie było tradycji partnerstwa z uczelniami zachodnimi, dlatego dużo łatwiej było kogoś namówić na wyjazd do uczelni w Bułgarii czy na Węgrzech – wyjaśnia.

Najpierw trudności, potem zachwyt
Pierwsze tygodnie na holenderskiej uczelni nie były dla studenta z Bydgoszczy łatwe. – Zajęcia odbywały się w języku angielskim, ale niestety nie wszystko od razu rozumiałem. Wtedy nie mieliśmy telefonu komórkowego w kieszeni, w którym można by szybko wygooglować słówka. Na szczęście z dnia na dzień było coraz lepiej. Mniej więcej po semestrze poczułem, że jest już całkiem dobrze. W końcu wszystko rozumiałem i byłem rozumiany! Zadowolony był również ze stypendium. – Przerosło ono moje oczekiwania! Za te pieniądze można było spokojnie się utrzymać, opłacić akademik, jedzenie i koszty przejazdu do domu. Rodzice nie musieli nic dokładać – wspomina.

– O takich wtedy w Polsce mogliśmy tylko pomarzyć – podkreśla. – W Holandii kupiłem pierwszy komputer i nauczyłem się jego obsługi. Podobała mi się też tamtejsza infrastruktura. Polubiłem także holenderską organizację pracy dostosowaną do ludzkich potrzeb. Ceniłem sobie, że mogę z bliska przyjrzeć się innemu systemowi pracy – opowiada.

Plusów wyjazdu było więcej. Razem z kilkoma kolegami z uczelni zwiedził pół Europy. – Zwiedzanie, podobnie jak jazda do Polski i z powrotem, nie było jednak tak łatwe jak teraz. Dosłownie na każdej granicy kazali nam zjeżdżać na bok i bardzo dokładnie sprawdzali nam dokumenty, samochód – zaznacza. Jednak w tej holenderskiej beczce miodu była też łyżka dziegciu. – Denerwowało mnie, że choć Polacy nie odbiegali poziomem naukowym od reszty, byli traktowani nieco gorzej. Zdarzało się, że ludzie z zachodniej Europy wręcz nie chcieli z nami pracować na zajęciach! Nie były to miłe chwile – podkreśla.

Nie chcieli uznać dyplomu
Po dwóch latach wrócił do Polski z holenderskim dyplomem magistra. W ojczyźnie czekał go jednak zimny prysznic. Nikt nie chciał mu nostryfikować dyplomu. Pisał listy, pukał do wielu drzwi i wszędzie słyszał, że nie mogą, bo są niespójności programowe. Pojechał nawet do Warszawy, do ówczesnego ministerstwa edukacji, i też nic nie wskórał. – W końcu uznałem, że łatwiej i szybciej zrobię magisterkę jeszcze raz, w Polsce, i ponownie zapisałem się na studia. Nie żałuję, że wyjechałem, bo swój cel osiągnąłem – nauczyłem się języka angielskiego. Swobodnie się w nim komunikuję, piszę, czytam. Poza tym uważam, że ten, kto wyjeżdża na stypendium zagraniczne, zawsze korzysta. Nie tylko edukacyjnie. Ma szansę poszerzyć horyzonty, czasem otrzepać się z kompleksów, poczuć się Europejczykiem pełną piersią – podkreśla.

Syn poszedł w ślady ojca
Dlatego po latach wspierał swojego syna, gdy ten wpadł na pomysł wyjazdu na Erasmusa. Lech Korzeb studiował budownictwo na Politechnice Bydgoskiej oraz prawo w biznesie na warszawskiej Akademii Leona Koźmińskiego i w 2022 r. – 25 lat po swoim tacie – wyjechał na pół roku do ESTIC Caen w Normandii.

W ESTIC Caen kształcił się przez semestr w zakresie cyfryzacji w budownictwie. Miał zajęcia m.in. z projektowania modeli domów w technice 3D. Bardzo podobały mu się relacje między wykładowcami i studentami, to, że profesorowie byli bardzo otwarci. Chwali też zakwaterowanie w akademikach. – Mieszkaliśmy w niewielkich, ale bardzo czystych pokojach z łazienkami, obok znajdowały się świetnie wyposażone sale multimedialne i sala kinowa. Kampus miał bogatą infrastrukturę sportową: basen, boiska, siłownie. Pokochałem też francuską godzinę na lunch. Wtedy cały kraj staje, wszyscy jedzą i się integrują – opowiada.

Kiedyś i dziś
Tak samo jak ojciec Lech w wolnych chwilach zwiedzał Europę. – Na zakończenie nauki zaproponowano mi płatny staż we francuskiej korporacji. Jednak najważniejsze jest to, że po powrocie do Polski nie miałem problemów z zaliczeniem semestru na francuskiej uczelni – mówi. – Lech świetnie zna angielski i nieźle francuski, nie jest więc typowym studentem – ocenia dr inż. Jarosław Górecki, koordynator Erasmusa+ na Wydziale Budownictwa, Architektury i Inżynierii Środowiska Politechniki Bydgoskiej. – A nadal silną barierą uniemożliwiającą wyjazd jest słaba znajomość języka angielskiego.

Drugim czynnikiem okazuje się brak tradycji mobilności wśród polskich studentów. Są oni zwykle silnie związani z miejscem studiowania, gdyż łączą studia z pracą. Zdają sobie sprawę, że za granicą nie pogodzą nauki z zarobkowaniem. Pokazały to badania na naszym wydziale. A jeszcze, żeby wyjechać ze stypendium Erasmusa+, trzeba się postarać – dodaje. Mimo to Lech się nie zraża i deklaruje: Zamierzam wyjechać na Erasmusa+ ponownie. Tym razem do Frankfurtu.

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 3/2023: