treść strony

Pizza jest okrągła, Erasmus jeden

Chcę, by moi zawodnicy czuli, że się rozwijają, tak jak ja w czasie pobytu na Erasmusie w Portugalii – mówi 31-letni Dawid Szulczek, najmłodszy trener w Polsce z licencją UEFA Pro, szkoleniowiec drugoligowego klubu Wigry Suwałki.

  • Ważna jest przede wszystkim gra zespołowa, interakcja i myślenie na boisku

    fot. Szymon Łaszewski

  • W sporcie żelazna dyscyplina nadal obowiązuje

    fot. Szymon Łaszewski

Co gra w piłkę nożną ma wspólnego z robieniem pizzy?
Okazuje się, że dużo. To barwne porównanie usłyszałem na Erasmusie w Portugalii. Profesor zapytał nas, czy gdy jemy pizzę, to każdy składnik bierzemy do ust osobno. Odpowiedzieliśmy, że nie. A on na to, że podobnie jest z piłką nożną. Mówił, że w Europie Środkowo-Wschodniej dominuje inna filozofia gry niż na Zachodzie, że u nas osobno rozpisuje się treningi wytrzymałości, szybkości czy ćwiczenia strzeleckie, a dla Hiszpanów czy Portugalczyków liczy się przede wszystkim gra zespołowa, interakcja i myślenie na boisku. Bo z pizzą jest jak z piłką nożną. Nie byłaby tak smaczna, gdyby rozdzielić składniki albo, co gorsza, próbować zjeść je osobno. Dopiero wymieszanie dodatków i przygotowanie ich w odpowiednich proporcjach daje gwarancję smaku. Liczy się też kolejność. Na blachę, która za chwilę wyląduje w piecu, nie położymy najpierw sera, a na końcu ciasta. Podobnie jest z przygotowaniami do meczu. Trener musi wiedzieć, co wrzucić najpierw, a co na końcu i w jakich odstępach czasu. To porównanie do pizzy tak mi dało do myślenia, że chciałem tę wiedzę od razu wykorzystać podczas treningów.

I teraz, przygotowując chłopaków do meczu, powtarzasz sobie: margherita, capricciosa...?
Może już nie myślę o pizzy, ale treningi organizuję tak, by nie wyodrębniać ćwiczeń nad poszczególnymi elementami przygotowania fizycznego. Chcę, by każdy zawodnik był jak najlepiej skoncentrowany na tym, co dzieje się między nim a kolegami na boisku. Ma po prostu grać, bo właśnie wtedy może się najbardziej podszkolić. Ten profesor z Portugalii chciał nam, młodym szkoleniowcom, powiedzieć, żebyśmy nie uczyli wszystkiego osobno, tylko zintegrowali zespół i wspólnie pracowali nad grą drużynową. Gdy wróciłem z Erasmusa, u nas ten sposób myślenia dopiero raczkował. Zawodnicy byli lepiej przygotowani motorycznie, ale słabiej u nich było z decyzyjnością na boisku czy dopasowaniem się do kontekstu gry. Moją rolą jest umiejętnie to wyważyć, by jak najlepiej przygotować zawodnika do meczu z przeciwnikiem.

To wskazówki, które przywiozłeś ze sobą z Portugalii. Kiedy zdecydowałeś się na wyjazd na Erasmusa?
Byłem po drugim roku studiów w Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach. W tym czasie bardzo mi zależało, by dostać się na kurs trenera II klasy piłki nożnej. Chętnych było wielu, kryteria wyśrubowane i niestety byli lepsi ode mnie. A kolejny kurs startował dopiero rok później. I wtedy jednocześnie u mnie i kumpla ze studiów odezwała się dusza podróżnika. Padł pomysł, by wykorzystać ten czas i wyjechać na studia za granicę. Nie zależało nam, by mieć papier i chwalić się nim w CV. Chcieliśmy się dalej rozwijać, ale też trochę podróżować. Erasmus dawał jedno i drugie.

Studiowaliście wychowanie fizyczne. Łatwo było znaleźć uczelnię, która będzie miała zbliżony program zajęć?
Wybraliśmy politechnikę w Guardzie, gdzie spędziliśmy pół roku. Podobnie jak w Polsce, zbiera się tam do indeksu punkty ECTS za poszczególne zajęcia. Musieliśmy określić, które przedmioty chcemy zaliczać w ciągu semestru w ramach Erasmusa, a które po powrocie do kraju, już z młodszymi rocznikami. Decyzja o studiach w Portugalii zapadła trzy miesiące przed wyjazdem. Udało nam się w tym czasie na tyle sprężyć, żeby część zajęć zaliczyć z wyprzedzeniem. W Portugalii postawiliśmy na te przedmioty, o których wiedzieliśmy, że nie sprawią nam trudności. Uznaliśmy, że np. zajęcia z fizjologii lepiej odpuścić, bo tu trzeba dobrze znać język. Dlatego zdecydowaliśmy się przede wszystkim na zaliczenie zajęć z aktywności fizycznej: kolarstwa górskiego, piłki nożnej czy pływania. To po prostu wymagało od nas treningów i aktywnego uczestniczenia w zajęciach. Ale realizowaliśmy też kilka zajęć teoretycznych oraz obowiązkowo naukę języka portugalskiego.

To było konieczne?
Większość wykładów była po portugalsku. Zajęcia z tego języka mieliśmy z lektorką, która Portugalczyków uczyła angielskiego, a erasmusowców
– po angielsku – portugalskiego. Zdarzały się też wykłady, podczas których profesor przez kwadrans tłumaczył coś po portugalsku, a potem przedstawiał kilkuminutowe streszczenia po angielsku. Gdy ruszałem z Polski, mój angielski był przeciętny, a po powrocie mogłem się już dogadać z każdym. Dziś, kiedy pracuję z zawodnikami z innych państw, swobodnie mogę im wytłumaczyć coś na boisku albo w trakcie pomeczowych analiz.

Wybrałeś Portugalię ze względu na to, że to ojczyzna Cristiano Ronaldo?
Chciałem studiować w Hiszpanii, bo wtedy oczy kibiców z całego świata były zwrócone na ten kraj. Niestety, moja uczelnia nie miała podpisanej umowy z żadną hiszpańską szkołą wyższą, w której mógłbym kontynuować naukę wychowania fizycznego. Portugalia była najbliżej i wydawała nam się najbardziej egzotyczna ze wszystkich krajów w Europie, z którymi AWF miała podpisane umowy. Pomyślałem, że to także iberyjski futbol i podobny do hiszpańskiego sposób grania w piłkę, więc trzeba tam jechać. Mieliśmy na uczelni świetnie przygotowanego specjalistę od programu Erasmus, który wprowadził nas w temat, powiedział o możliwościach, jakie stwarza wyjazd, dał wskazówki, jak się odnaleźć na nowej uczelni i wykorzystać ten czas owocnie. Dlatego miałem dokładny plan, co chcę zobaczyć i gdzie wyjechać. Na miejscu tak sobie z kolegą ułożyliśmy tydzień na uczelni, że zajęcia mieliśmy od poniedziałku do czwartku, a od piątku do niedzieli był czas na zwiedzanie.

Udało wam się wyskoczyć podczas tych wydłużonych weekendów do Hiszpanii, o której tak marzyłeś?
Tak, byliśmy w Salamance i Madrycie. Ale zwiedziliśmy znacznie więcej. Już jadąc na Erasmusa, stwierdziliśmy, że najlepsza przygoda będzie wtedy, gdy ruszymy na studia samochodem. I tak zrobiliśmy. Zapakowaliśmy się w auto mojego taty, a po drodze na Erasmusa zatrzymaliśmy się m.in. w Paryżu i Barcelonie. Auto bardzo nam się przydało, bo czuliśmy się niezależni i zamiast wynajmować je na miejscu albo korzystać z komunikacji publicznej, jeździliśmy, gdzie i kiedy chcieliśmy. Dzięki temu zobaczyliśmy sporą część Portugalii. Przejechaliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża, zwiedziliśmy Porto, Lizbonę, Figueira da Foz, byliśmy też na przylądku Cabo da Roca. To był świetny czas i zobaczyliśmy kawał Półwyspu Iberyjskiego.

Byłeś też na meczu?
Nawet na dwóch i to szalenie ciekawych. Najpierw walka o mistrzostwo Portugalii, gdzie Porto wygrało 2:0 ze Sportingiem. Nie dość, że bardzo interesujący mecz, to jeszcze po jego zakończeniu wielka feta. Dwie godziny spędziliśmy na stadionie podczas koronacji nowego mistrza! Potem całe to szaleństwo z trybun przeniosło się na ulice. Byłem też na półfinale Ligi Mistrzów, gdy Real Madryt grał z Bayernem Monachium. To był ten słynny mecz, w którym Sergio Ramos w serii rzutów karnych fatalnie kopnął piłkę i posłał ją kilka metrów nad poprzeczką. Później w sieci krążyło na ten temat mnóstwo memów, a ja to widziałem na własne oczy!

Zwiedziłeś Portugalię i Hiszpanię, byłeś na meczach, nauczyłeś się angielskiego, zacząłeś inaczej myśleć o treningach. Coś jeszcze dał ci Erasmus?
Uświadomiłem sobie, że w Polsce częściej przejmujemy się błahostkami. Zaskoczyło mnie to, jak luźno w Portugalii traktują czas. Mieliśmy zajęcia z profesorem, który zawsze się spóźniał, co najmniej o kwadrans, a potem kazał nam jeszcze 10 minut czekać na spóźnialskich. Najpierw mnie to mocno irytowało, bo to nieszanowanie czyjegoś czasu. I kiedyś rozmawialiśmy z profesorem o tym, że to nieeleganckie, żeby tak się spóźniać. A on nam powiedział, że ten dodatkowy czas, gdy na niego czekamy, możemy wykorzystać na nawiązanie relacji z innymi studentami. To trochę mówi o tym, jakimi ludźmi są Portugalczycy, którzy ogromną wagę przywiązują do relacji międzyludzkich.

Trudno sobie wyobrazić trening, jeśli zawodnicy nie przychodzą na czas.
Oczywiście! W Portugalii podglądałem treningi lokalnych drużyn i tam, o dziwo, nikt się nie spóźnia. W sporcie żelazna dyscyplina nadal obowiązuje.

Co jest najtrudniejsze w pracy trenera?
Kiedy przez dłuższy czas się nie wygrywa albo gdy oczekiwania są większe niż to, co realnie drużyna pokazuje na boisku. A poza tym to bardzo przyjemna robota.

Porażki są wpisane w historię każdego klubu. Masz trudny charakter i jesteś uparty, co podkreślasz w wywiadach. To pomaga w mobilizowaniu siebie i zawodników?
Przegrane tylko mnie napędzają do działania. Zazwyczaj dwa dni później głowa jest czysta i myślę o kolejnym meczu. Nie rozpamiętuję kiepskich spotkań i o to apeluję do swoich zawodników.

To upór pomógł ci też, by zawalczyć o licencję UEFA Pro? W tej chwili jej posiadanie czyni cię najmłodszym trenerem w Polsce z takim certyfikatem.
Częściowo pewnie tak, ale nie ma co ukrywać, że trzeba mieć dużo szczęścia, by o taką licencję zawalczyć. Chętnych jest wielu, a miejsc mało. Egzaminy odbywają się co dwa lata. Znam takich, którzy mają ogromną wiedzę, duże doświadczenie, na pewno większe ode mnie, a mimo to im się nie udało. Może mieli słabszy dzień? Tak samo jest na boisku. Możemy być świetnie przygotowani fizycznie i mentalnie, ale zabraknie szczęścia akurat w dniu meczu. Trudno, taki jest sport.

Czego sobie życzysz?
Żeby moja rodzina była szczęśliwa. A jeśli chodzi o sprawy zawodowe, to żeby moi zawodnicy czuli, że cały czas się rozwijają, tak jak ja w czasie pobytu na Erasmusie. To najfajniejsza przygoda, jaką przeżyłem podczas studiów, i bardzo ważny moment w życiu, który do dziś mnie kształtuje.