treść strony

Wolontariat daje siłę

Julia Vasilkova z dwójką dzieci, w tym jednym z porażeniem mózgowym, uciekła spod Kijowa przed wojną. Dziś mieszka na Pomorzu, łącząc samotne macierzyństwo z pomaganiem innym.

  • Julia Vasilkova w towarzystwie wolontariuszy Beniaminka

    fot. archiwum prywatne

Julio, masz dopiero 28 lat, a twoje życie już jest materiałem na książkę.
Życie dało mi w kość. Mama zmarła na raka, gdy byłam dziewczynką. Pod opieką ojca i macochy, w domu pełnym przemocy, znalazłam sposób na przetrwanie. Pomagała mi „rozmowa” z mamą. Mówiłam: „Mamusiu, chcę, żeby wszystko było dobrze”. Czułam jej wsparcie z góry. Tak jest do dziś. 

Młodo wyszłaś za mąż. W wieku 18 lat wyprowadziłaś się do męża.
To była ucieczka. Pierwsze dziecko urodziłam w wieku 21 lat. Ciąża była zagrożona, dziecko przyszło na świat w 22. tygodniu. Lekarze nie dawali mu szans. Mówili, żeby nie wybierać mu imienia i nie wyrabiać dokumentów. Bardzo płakałam. Aż pewnej nocy powiedziałam sobie: „Dość. Zrobię wszystko, żebyś był, synku, zdrowy, ale jeżeli zechcesz odejść, pozwolę ci”. I zdarzył się cud, bo synek przeżył. Jako jedyny na oddziale wśród wcześniaków.

Na pewno martwiłaś się, jak synek będzie się rozwijał?
Lekarze mówili, że może być jak roślinka. A synek rozwijał się dobrze. Mentalnie jest w pełni sprawny. Długo nie chodził, do dziś jest mu trudno. Ma również niesprawną rączkę. Poza tym jest wspaniałym siedmiolatkiem, który niestety zaczyna dostrzegać swoją niepełnosprawność i musimy popracować nad jego pewnością siebie. 

Bałaś się drugiej ciąży?
Wiedziałam, że będzie dobrze. Wychowywałam synka, chodziłam z nim na terapię, zaczęłam działać w ukraińskiej organizacji Ranne Ptaszki, którą założyłyśmy z podobnie doświadczonymi kobietami. Pomagałyśmy innym mamom wcześniaków, dawałyśmy wsparcie psychiczne, informowałyśmy o możliwości leczenia, a nawet szyłyśmy ubranka. Drugi synek urodził się zdrowy. I dopiero tę drugą ciążę mogłam przeżyć w pełni. Po jego urodzeniu zrobiłam sobie przerwę od Rannych Ptaszków, a potem zaczęła się wojna i już tam nie wróciłam.

Wojna... Czy chociaż trochę się jej spodziewałaś?
Coś wisiało w powietrzu. Wiele osób czuło podobnie. Pewnego dnia, około 4 nad ranem, obudził mnie silny wybuch niedaleko. W jednej sekundzie skończyło się życie, jakie znałam. Dni w Ukrainie zaczęły zlewać się w jedno. Wszystko było takie odrealnione, nie potrafiłam tak żyć. Postanowiłam uciekać. Znajomy z Gdańska powiedział, że nam pomoże. Do granicy podwieziono nas samochodem, ale potem szłam na piechotę, całą noc z dwójką dzieci na rękach. Byłam wyczerpana, a moje dzieci przemarznięte.

Twoi bliscy zostali na Ukrainie?
Tak, cała rodzina, razem z ojcem moich dzieci. Nie jesteśmy już razem.

Dzisiaj jesteś bezpieczna. Jak wygląda twoje życie w Polsce?
Mieszkam w Starogardzie Gdańskim. Jestem szczęśliwa. Po raz pierwszy czuję, że moja głowa jest taka lekka, jakbym zrzuciła z siebie balast, który dźwigałam całe życie. Jestem wolontariuszką w Klubie Sportowym Beniaminek w Starogardzie Gdańskim. Pomagam tam, podobnie jak wolontariusze z różnych krajów, przy projektach wpieranych przez Europejski Korpus Solidarności, zarówno w pracy codziennej, jak i przy większych imprezach sportowych. 

Udaje ci się godzić wolontariat z opieką nad synkami?
Pomagam, gdy dzieci są w przedszkolu, ale wspaniałe jest też to, że mogę zabierać je ze sobą w ramach działań wolontariackich. Byliśmy całą trójką w Warszawie i w Toruniu. Ja się szkoliłam z rozwoju osobistego, poznawałam własne emocje, oczekiwania dotyczące wolontariatu, a moje dzieci zobaczyły Polskę. To bardzo rozwija i wzmacnia nas jako rodzinę. 

Pomaganie to twoja misja?
Jako mama dziecka z niepełnosprawnością wiem, jak ważne jest dawanie i przyjmowanie pomocy. W naszym województwie mamy dużo fantastycznych projektów, jak np. „Pomorskie z Ukrainą” [finansowany w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego, Osi Priorytetowej „Integracja imigrantów” – przyp. red.], dzięki któremu poznajemy się, uczymy polskiej kultury i języka. Zwiedziliśmy Łebę, Sopot, Malbork, nasze dzieci mają półkolonie, jest jazda konna. Moje dzieciaki są zawsze ze mną. Chodzą do Beniaminka grać w piłkę nożną, dla nich to wielka radość! 

Co ci daje wolontariat?
Poczucie sprawczości, pewnej misji, ale też pewność, że dam sobie radę. Gdy przyjechałam do Polski, miałam barierę językową. Nie znałam angielskiego, nie potrafiłam komunikować się dobrze po polsku. Dzięki doświadczeniu z wolontariatem podszkoliłam oba języki, ale zrozumiałam też, że jest jeden język uniwersalny – język emocji i ciała. Miałam zajęcia z psychologiem, poznałam wspaniałych ludzi. Jesteśmy jak duża, wesoła rodzina. Dzisiaj, gdy potrzebuję wsparcia, wiem, gdzie zadzwonić. Społeczność, która tworzy się wokół wolontariatu, jest wyjątkowa. 

Wiem, że dzięki tym doświadczeniom chcesz stworzyć własne miejsce, w którym będziesz pomagać osobom z niepełnosprawnościami.
Ostatnio w Beniaminku organizowaliśmy wydarzenie sportowe dla osób niepełnosprawnych w różnym wieku. Jaką oni mają chęć życia! Niepełnosprawni są jak my, chcą wiedzieć, że potrafią, chcą mieć cele, realizować marzenia. Chciałabym dodawać wiatru w ich żagle i realnie pomagać. Psychicznie i fizycznie. Mój niepełnosprawny syn jest w wieku, w którym potrzebuje słów, potrzebuje wiary. Gdy po raz kolejny słyszy na placu zabaw: „Ty nie umiesz, ty się z nami nie bawisz”, traci pewność siebie. Nie mogę na to pozwolić, chcę go wzmacniać. I właśnie takie miejsce chciałabym stworzyć. Chciałabym, żeby ośrodek pomagał na wielu płaszczyznach nie tylko dzieciom, ale też ich rodzicom. Najlepiej na Wybrzeżu, może w Gdańsku. 

Pokochałaś to miejsce?
Tak, chciałabym tu zostać, bo w końcu czuję, że jesteśmy z dziećmi u siebie, że tu jest nasz dom. 

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 4/2023: