treść strony

Jestem po to, by wnieść trochę piękna, inspiracji, koloru

Są orkiestry, które specjalnie zagrają złą nutę, żeby sprawdzić młodego dyrygenta - mówi nam Marta Gardolińska, 33-letnia dyrygentka, która 10 lat temu wyjechała na Erasmusa do Wiednia i tam już została, a od września będzie dyrektor muzyczną opery narodowej w Nancy.

  • Od pobytu na Erasmusie rozpoczęła się kariera muzyczna w Wiedniu

    fot. bartbarczyk.com

  • We wrześniu Marta zostanie dyrektor muzyczną w operze narodowej w Nancy

    fot. bartbarczyk.com

  • Na codzień Marta słucha nie tylko muzyki klasycznej

    fot. bartbarczyk.com

Jakiej muzyki słuchasz na co dzień?
Gdy biegam, włączam hip-hop i r'n'b. Jeśli muszę się skupić, sięgam po Bacha. To jedyny kompozytor, który nigdy mi się nie znudzi. Są wszyscy i jest Bach. No i mam słabość do popowych piosenek z lat 90., przy których da się wyszaleć i potańczyć.

Szalejesz też z batutą w ręku. Widziałem, z jaką energią dyrygujesz. Niezła kondycja.
Bo to w pewnym stopniu praca fizyczna. Raz, że bardzo długo się stoi. A dwa, że każdy gest wiąże się z oddechem. To jak wysiłek aerobowy: człowiek się nadyszy i namęczy.

I jak po treningu bierze kąpiel?
W większości garderób są ręczniki i prysznice. Bywają koncerty, na których po zejściu ze sceny można wyżymać strój, w którym się występuje przed publicznością.

Ty spocona, a co z muzykami, którzy jednak siedzą?
To zależy od repertuaru i wykorzystania w utworze instrumentów. Rzadko kiedy muzyk gra od pierwszej do ostatniej minuty. A dyrygent ani na moment nie może się wyłączyć. Na szczęście w pandemii koncerty były ograniczone do jednej godziny. Gdy jest to opera, jeden akt może trwać nawet 90 minut, później przerwa i znów wracamy do gry. Są utwory, gdy cała orkiestra schodzi ze sceny na czworakach.

I wtedy przydaje się akrobatyka, którą trenowałaś?
Na pewno pomaga. Tak jak świadomość własnego ciała. Taniec i sport ułatwiają dyrygentom naukę gestykulacji. Poza tym regularne uprawianie sportu pozwala łatwiej znosić ciągłe podróże, jet lagi, zmieniające się grafiki i stres, czyli wszystko, co dotyczy naszej pracy na co dzień.

Jak dbasz o formę?
Przez ostatnie lata miałam swój zestaw ćwiczeń na rozciąganie i utrzymanie kręgosłupa w dobrej formie. W pandemii postawiłam na kalistenikę, czyli pracę z ciężarem własnego ciała i np. trenuję stawanie na rękach. Poza tym biegam i pływam, a zimą jeżdżę na nartach. Jogę, fitness i pilates mogę ćwiczyć w hotelowym pokoju, bo nie wymagają sprzętu ani dużej przestrzeni.

Wow! Czy inni dyrygenci też tak trenują?
Ostatnio takich jest coraz więcej. Ale oczywiście nie wszyscy. Standardem są raczej regularne wizyty u fizjoterapeutów. Wielu dyrygentów prowadzi dość rockandrollowy tryb życia. Nie podam nazwisk żyjących dyrygentów, by nie rozpuszczać plotek, ale głośno było o wybrykach Leonarda Bernsteina. Z kolei Carlos Kleiber zawsze prosił asystenta, by po zakończeniu przedstawienia operowego stał przy wyjściu ze sceny z litrową szklanką piwa. Przy dużej presji i stresie związanym z ciągłym rozwiązywaniem konfliktów w orkiestrze sięganie po używki wydaje się dość logicznym rozwiązaniem.

O co są te spięcia?
Konflikty często wychodzą podczas prób. I na ogół są to zastane spory. Dyrygent dołącza w pewnym momencie do zespołu, a ludzie siedzą koło siebie w orkiestrze latami i albo się lubią albo nie. Słyszą się wzajemnie i wiedzą, jak grają, jakie mają mocne i słabe strony. Czasem spór dotyczy pomysłu na organizację pracy czy sposobu zagrania utworu. Ważne, by takie sytuacje szybko i trwale załagodzić i skupić się na muzyce, bo wszystkim powinno zależeć na zagraniu jak najlepszego koncertu. Druga sprawa to zaufanie do dyrygenta. Jeśli ustalamy długość próby i przerw, to trzeba tego pilnować. Liczę też, że moja muzykalność oraz znajomość partytury i stylu spotka się z uznaniem przez zespół. Tylko tak można ze sobą pracować.

A co, gdy jedna osoba psuje atmosferę i rozwala pracę zespołu? Stawiasz sprawę na ostrzu noża: zmienisz się albo cię wyrzucę?
Krążą powtarzane przez lata, legendarne historie, gdy dyrygent przesłuchuje osobno muzyków przy pulpicie albo rozwiązuje konflikty na forum orkiestry. Chciałabym tego uniknąć, bo cierpi na tym atmosfera w całym zespole. Wolę wyjaśniać sprawę w cztery oczy. Jeśli się nie uda, proszę o pomoc inspektora orkiestry. To osoba, która odpowiada m.in. za kwestie personalne i może muzyka przenieść do innego projektu.

Czy studia przygotowują was do radzenia sobie w konfliktowych sytuacjach?
Niestety nie. Za to straszą nas, jak będzie źle. Na przykład mówią, że muzycy z sekcji instrumentów blaszanych, którzy siedzą z tyłu, tworzą lożę szyderców, najbardziej dokuczają i nie lubią prób. Potem przychodzimy do pracy, nie znamy nikogo, ale wiemy, że trzeba się bać tych z tyłu. To antyedukacja. A nam trzeba zdrowej pewności siebie i podejścia, że wiem, co robię, a moja obecność w orkiestrze ma sens. Tego nie uczą. Dlatego tak trudno jest zacząć. Przecież nie stworzą 50-osobowej orkiestry dla każdego absolwenta studiów dyrygenckich. Stąd przez długi czas dyrygent na próbie jest najmniej doświadczoną osobą. Przejście przez ten okres bez traum i sytuacji konfliktowych jest szalenie trudne. Wiem od innych, że mają podobnie.

To jak z przyjściem nowego nauczyciela do klasy. Dzieciaki w mig sprawdzają jego słabe strony i wiedzą, na co mogą sobie pozwolić.
Dokładnie w tych samych słowach mówi się o nas. Że orkiestra wyrabia sobie zdanie o dyrygencie, zanim ten się odezwie. Że już wejście na scenę i sposób, w jaki się ustawi przy pulpicie, jest na ustach wszystkich muzyków. Że są orkiestry, które specjalnie zagrają złą nutę, żeby sprawdzić młodego dyrygenta, czy usłyszy i jak zareaguje. I teraz: wejść w tę grę i zwrócić uwagę, czy nie dać się podejść zagrywkom jak z podstawówki? Czasem myślę, że może zespół w ten sposób odreagowuje. Przez lata mówiło się o dyrygentach tyranach i furiatach, którzy z wściekłości uderzali batutą w pulpit albo rzucali przedmiotami w muzyków grających nieczysto. Więc jeśli do orkiestry dołącza młoda osoba, która musi zapracować na swój autorytet, to można sobie poużywać. Rozumiem też brak zaufania do nas. Oni w większości grali dany utwór przynajmniej sto razy, a my podchodzimy do niego pierwszy raz. Dla nas to czas próby i wielka odpowiedzialność za występ. Teraz jest mi łatwiej, bo próbuję ich zrozumieć. Nadal słyszę komentarze, że jestem kobietą, jak wyglądam, ile mam lat. Ale już się tym nie przejmuję.

Trzeba mieć grubą skórę, by to przetrwać. Nie ma tam pomocnej dłoni?
Gruba skóra z pewnością by pomogła. Ale jako muzyk i artysta chce się zachować swoją wrażliwość. Ważne jest wsparcie najbliższych. I na nie mogę zawsze liczyć. W pandemii powstała na Facebooku grupa dyskusyjna dla dyrygentów. Spotykamy się przez Zooma, żeby wymieniać doświadczeniami, rozmawiać o repertuarze czy próbach i po prostu sobie pomagać.

Dyrygent to zawód dla samotników?
Na pewno dużo czasu spędza się samemu. Zimą pojechałam na pięć tygodni do Anglii, żeby dyrygować. Rodzina została w Wiedniu. Jeśli brać pod uwagę wyjazdy, to dużo jest bycia w samotności. Ale nie czuję izolacji. Jest wielu starszych dyrygentów, którzy chętnie dzielą się swoim doświadczeniem i przeprowadzają mnie przez świat showbiznesu. Mówią mi, bym wierzyła w siebie, wyluzowała się i zaufała intuicji.

Nie przeszkadza ci, że na koncertach nie widzisz publiczności?
Wręcz przeciwnie. Już w szkole muzycznej gra na flecie przed publiką i jury mnie paraliżowała. Nie jestem zwierzęciem estradowym. Wiem, że jest wielu solistów, którzy tylko czekają na blask reflektorów, oklaski i moment wyjścia na scenę. Dla mnie muzyka jest czymś bardziej intymnym. Czuję się komfortowo, gdy jestem otoczona zespołem, który w pełni angażuje się w koncert. Dyrygentura pozwala mi się wyrażać artystycznie i daje poczucie, że jeśli muzyka jest dobra, publiczność to doceni i będzie zadowolona. Nie musi być w tym dodatku show z mojej strony.

Dyrygowanie stresuje?
Nie, podobnie jak sam koncert. Traktuję go raczej jak nagrodę za pracę na próbach. Oczywiście są fragmenty repertuaru, gdy nie można być niczego pewnym, nawet po dziesiątkach prób. Więc towarzyszy mi adrenalina, ale to dobry, podbudowujący stres. Większym problemem jest dla mnie pierwsza próba z nową orkiestrą. Najgorszy jest moment, gdy wchodzę do sali, a przede mną siedzi 80 osób, które mnie wcześniej nie widziały. Nie wiem, kim są, jaką mają dynamikę pracy. Trzeba się do nich odezwać i zaprezentować swój sposób robienia muzyki. Mój znajomy porównuje to do randki w ciemno, bo nie wiadomo, co się wydarzy.

I znów ogromne emocje.
Dlatego skupiam się na pracy. Najlepiej, gdy podczas koncertu wejdzie się w stan flow. Każdy z nas zna takie sytuacje, gdy nie czuje upływu czasu, nie kontroluje tego, co dzieje się dookoła niego. Takie pozytywne emocje mogą się nam udzielać podczas występu. Uwielbiam, gdy muzyka przepływa przeze mnie i przechodzi na orkiestrę. Wtedy dzieją się rzeczy fantastyczne. Już w trakcie koncertu można całkowicie zmienić kształt utworu. I dzieje się tak właśnie dlatego, że udało się zbudować na scenie zaufanie.

A ja myślałem, że w czasie koncertu nie ma miejsca na spontan.
Dużo zależy od relacji, jaką dyrygent ma z orkiestrą. I od chęci wszystkich do tego, by zaryzykować. Dopiero sytuację, gdy robi się więcej niż to, co było ustalone na próbie, można nazwać koncertem. Gdybyśmy się sztywno trzymali założeń z prób, dyrygent nie byłby potrzebny do większości repertuaru. Ja jestem po to, by wnieść trochę piękna, inspiracji, koloru. To ten element decyduje, czy koncert jest tylko dobry, czy staje się niezwykły i jest przeżyciem dla wszystkich obecnych podczas występu.

Przed pójściem na studia miałaś dylemat: sport czy muzyka? Trenowałaś wcześniej akrobatykę, pływanie i biegi, a w szkole muzycznej grałaś na flecie i fortepianie. Co podpowiadało serce, a co rodzice?
To nie tak, że rodzice marzyli, bym została muzykiem. Tata bardziej ciągnął mnie w stronę fizyki, a mama - medycyny. Teraz rozumiem, czemu odradzali mi sport. Ja dość wcześnie zaczęłam łapać kontuzje, często bardzo poważne. I rodzice bali się, że jeśli wybiorę zawodowy sport, a nabawię się kontuzji, nie będę miała wyboru, co dalej ze sobą zrobić. Zwłaszcza, że świat sportu jest bardziej angażujący i zachłanny niż muzyka na tym etapie edukacji. Zdecydowałam, by zdawać egzaminy wstępne w Warszawie na fizjoterapię na Akademii Wychowania Fizycznego i na dyrygenturę na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Chciałam studiować oba kierunki równolegle. Nie wiedziałam jeszcze, że tak się nie da, bo musiałabym opuszczać zbyt wiele obowiązkowych zajęć. Postawiłam więc na dyrygenturę.

I dość szybko zdecydowałaś, że wyjeżdżasz na Erasmusa.
Na drugim roku złożyłam aplikację. Głupio byłoby nie skorzystać z takiej możliwości. Wysłałam zgłoszenia na trzy uczelnie w Niemczech. Kończyły się wakacje, a ja nadal nie miałam odpowiedzi. W połowie sierpnia pojechałam na Masterclassy. Prowadził je prof. Mark Stringer, który uczy w Wiedniu. Pracowało nam się tak dobrze, że zaprosił mnie do siebie na studia. Tłumaczyłam, że jestem w trakcie aplikowania na Erasmusa na inne uczelnie. Pomógł i udało się przekierować jedną z aplikacji do Konserwatorium Wiedeńskiego. Kilka dni później dostałam potwierdzenie o przyjęciu mnie tam na Erasmusa.

Wymarzone miejsce do studiowania na kierunku muzycznym!
Rzeczywiście, Wiedeń jest miastem muzyki. Wszędzie są koncerty, próby najlepszych muzyków świata są otwarte, można śpiewać w licznych chórach amatorskich. Ale Wiedeń był świetnym wyborem także ze względu na uczelnię. Pierwszy rok był niezwykle intensywny. Musiałam podszkolić język niemiecki, który znałam, ale nie na tyle, by wszystko rozumieć. Poza tym nie miał on wiele wspólnego z wiedeńskim dialektem, którym mnie poczęstowano od razu po przyjeździe. Na Erasmusie poznałam niesamowitych ludzi. W klasie mojego profesora był tylko jeden Austriak. Reszta to obcokrajowcy: kilku Niemców, Włochów, Hiszpanów, Amerykanów i Azjatów oraz Australijczyk i Argentyńczyk. I to było prawdziwe doświadczenie wymiany kulturowej.

Najprzyjemniejsze wspomnienie?
Muzyczne imprezy, które organizowaliśmy sobie ze znajomymi. Ktoś coś ugotował, każdy przynosił wino i instrument, na którym potrafił zagrać. I sięgaliśmy po madrygały, ćwiczenia z harmonii, muzykę Bacha. Graliśmy albo śpiewaliśmy na różne sposoby, bez zadęcia i prób bycia stylistycznie poprawnym. Pełna improwizacja i świetna zabawa. Było dwóch Brytyjczyków, dziewczyna z Macedonii, koleżanka z Litwy, Australijczyk i Argentyńczyk. Rozmawialiśmy łamanym niemieckim i angielskim, ale przede wszystkim komunikowaliśmy się muzyką. Niesamowite przeżycie wymieszania się różnych kultur, bez uprzedzeń i konkurowania ze sobą. Erasmus pozwolił mi nabrać dystansu do tego, czym jest przynależność narodowa, na czym może polegać zdrowy patriotyzm i jak wiele można się nauczyć od innych bez „zdradzania” swojej kultury. Bo przecież tak często nas przed tym przestrzegają, by nie dać się naznaczyć przez inny styl życia czy widzenia świata. A ja uważam, że to jest wzbogacające i piękne.

To na czym polega zdrowy patriotyzm, o którym wspomniałaś?
Czułam się w obowiązku, by popularyzować kulturę wyższą w Polsce. Ale mój plan nie wypalił, bo zostałam w Wiedniu na stałe. Wcześniej miałam plan, by nauczyć się tu jak najwięcej, w końcu gros muzyki symfonicznej się stąd wywodzi. I tą wiedzą chciałam się podzielić w Warszawie. Szybko się zorientowałam, że nikt tam na mnie nie będzie czekać z otwartymi ramionami i uszami. Na nowo zdefiniowałam sobie, czym jest patriotyzm. Skoro nie ma mnie w moim kraju, obsadziłam się w roli ambasadora kultury polskiej za granicą. I to jak się prezentuję przed zespołem, menadżerem czy publicznością, to poniekąd jest obraz Polski. Nie chcę myśleć, że jesteśmy słabszym krajem, o mniejszym talencie, gorszych możliwościach. Narzekanie na polskość jest tak powszechne wśród Polaków. Staram się od tego za wszelką cenę stronić. Nie mam nic przeciw konstruktywnej krytyce, bo ona jest potrzebna, ale jeśli nie ma się pomysłu, jak to zmienić, to nie ma się prawa do krytykowania.

Miałaś być w Wiedniu na Erasmusie rok, a jesteś tu już 10 lat. Co się stało?
Zostałam tu do końca studiów, a później zaważyły kwestie osobiste. Poznałam tu mojego męża, Wenezuelczyka, który już wcześniej mieszkał w Wiedniu, i w pewnym sensie zostałam tu dla niego. Przez pierwsze dwa lata po studiach dyrygowałam w orkiestrach i chórach amatorskich. To nie miało nic wspólnego z robieniem kariery ani rozwojem, ale tu na szczęście można się z robienia muzyki utrzymać. Gdyby nie moja przygoda w Anglii, gdzie dostałam się na asystenturę i zastąpiłam kilku dyrygentów na ważnych koncertach, pewnie różne drzwi by się dla mnie nie otworzyły. Szczęście też jest potrzebne.

We wrześniu zaczynasz pracę jako dyrektor muzyczna w operze narodowej w Nancy. To spełnienie marzeń?
To nie jest jeszcze absolutny top moich marzeń. Ale ogromnie się cieszę, że w miejscu o tak dużej tradycji mogę piastować takie stanowisko. Za tym idzie dużo nowych obowiązków, więc traktuję to jak wyzwanie. Do tej pory występowałam jako dyrygent gościnny. Przyjeżdżałam na tydzień i miałam poprawić repertuar i przygotować zespół do występu. Po wyjeździe nie musiałam się przejmować, co dalej się będzie działo, ponieważ i tak nie miałabym już na to wpływu. Teraz mam przed sobą perspektywę trzech lat pracy. Przede mną decyzje personalne i repertuarowe. W Nancy zespół od kilku lat pracuje bez dyrektora muzycznego, więc mam nad czym pracować. To bardzo motywuje. Mam świadomość wielkiej odpowiedzialności, bo przez trzy lata wszelkie konflikty i problemy, które na mnie spadną, idą na moje konto i tylko ode mnie zależy, czy uda się je rozwiązać.

Będziesz pierwszą kobietą w historii na tym stanowisku, co chętnie podkreślają media. Denerwuje cię to?
Nie jestem wojującą feministką i nie chcę upolityczniać mojej płci. Dużo ważniejsze jest dla mnie to, że jestem Polką i wolałabym, żeby raczej to podkreślano. To pewnie znak czasów, że otrzymałam tę propozycję. Zapewne parę lat temu byłoby to niemożliwe, a być może ta decyzja tylko pomoże operze, bo przecież piarowo to świetnie wygląda.

Umniejszasz właśnie swoje umiejętności.
Raczej odwołuję się do komentarzy, że decyzja o moim zatrudnieniu jest podyktowana polityką, parytetami i feminizmem, a nie szukaniem jakości. I to jest zdanie, którym można zajść mi za skórę. Nie radzę sobie najlepiej z podważaniem moich kompetencji, ale mam nadzieję, że w pewnym momencie nie będzie się mówić o tym, czemu kobieta została pierwszą dyrektor muzyczną opery w Nancy.

Przeprowadzasz się do Francji?
Nie. W kontrakcie zapisano, że w sezonie mam być obecna w Nancy przez 12 tygodni. Zostaję w Wiedniu. Teraz to żaden problem podróżować między dwoma miastami.

A powrót do Polski masz w planach?
I tak już od jakiegoś czasu nie pracuję w Wiedniu, a to, gdzie będę grać koncerty, nie ma znaczenia. Dlatego pewnie w perspektywie paru lat wrócę do Warszawy.