Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 23.06.2021 r.
Nie trzeba zaczynać od roku w Indiach – radzi Martyna Skura, podróżniczka, która 10 lat temu wyjechała na wolontariat do Gruzji i już nie wróciła na stałe do kraju. W tym czasie odwiedziła 50 państw, przygody opisując na blogu Life in 20 kg.
Czyli Gruzja była pierwsza?
Podróżowałam już wcześniej, ale nigdy tak daleko i na tak długo. Z rodzicami były krótkie wypady. Zdarzyły mi się też dwa dłuższe: na miesiąc wyjechałam do Maroka na szkolenie, a dwa miesiące spędziłam u rodziny w Stanach. Wyjazd do Gruzji na Wolontariat Europejski to była przeprowadzka.
Wyjechałaś z Polski, bo nie chciałaś... kupować stołu. Tak piszesz na swoim blogu.
Miałam wtedy 25 lat. Wielu znajomych się zaręczyło, inni w pośpiechu brali ślub, ale nie kościelny, bo na ten zapraszali za dwa lata, tylko cywilny, żeby jak najszybciej załapać się na kredyt. Kupowali mieszkania, wyposażali je, więc sporo było w naszym gronie rozmów, jak się urządzić, jakie wybrać meble, a mnie to w ogóle nie interesowało. Wyprowadziłam się kilka lat wcześniej od rodziców, miałam swoje mieszkanie, ale nie myślałam o tym, czy robić wielki remont albo co wstawić do pokoju.
Bo nie chciałaś kupować stołu, tylko jeździć po świecie.
Nauczyciel na lekcji przedsiębiorczości mówił nam, że jak się czegoś nie zapisze, to się tego nie zrobi. Wtedy zanotowałam sobie, że chciałabym podróżować i zamieszkać gdzieś za granicą, przynajmniej przez rok, by przekonać się, jak to jest być z dala od domu. Dlatego, gdy znajomi się urządzali, bałam się, że jeśli zrobię to samo, to tak już zostanę na miejscu i nie zrealizuję marzeń. Skoro ludzie jeżdżą po świecie, robią tyle ciekawych rzeczy w życiu, to znaczy, że ja też tak mogę.
Pracowałam wtedy w organizacji, która wysyłała młodych na Wolontariat Europejski [dziś pod nazwą Europejski Korpus Solidarności – przyp. red.]. Jedna dziewczyna pięć miesięcy spędziła na Islandii, pracując przy renowacji parków narodowych, inna wyjechała na pół roku do Grecji, gdzie zajmowała się ochroną żółwi morskich. Pomyślałam: „Hello! Też tak chcę!”.
I zamiast wysyłać innych, sama spróbowałaś.
Do wyjazdu zainspirowała mnie dziewczyna, którą wysłałam na Islandię. Gdy jej wniosek został zaakceptowany, przyszła na jedno ze spotkań przygotowawczych. Wcześniej sporo czytała na temat tego kraju, pokazała nam mnóstwo zdjęć. Byłam tak oczarowana, że tego samego dnia kupiłam przewodnik i zdecydowałam, że jadę na Islandię. Kilka dni później miałam już bilety lotnicze. Spotkałyśmy się na miejscu, opowiadała, jak żyją tam ludzie, czym się zajmuje jako wolontariuszka, pokazała też miejsca, które warto zobaczyć. Znów pomyślałam: „To nie jest bajka z amerykańskich filmów. Można? Można!”.
Długo przygotowywałaś się do wyjazdu do Gruzji na wolontariat?
Mniej więcej pół roku. W tym czasie dokończyłam studia. Chciałam, żeby nic nade mną już nie wisiało, więc zrobiłam magisterkę. Ważne były też formalności. Przed wyjazdem na wolontariat trzeba zaplanować budżet, napisać i złożyć wniosek w Narodowej Agencji. Na odpowiedź czeka się około dwóch-trzech miesięcy. To nie był kłopot, bo wcześniej pomagałam innym wypełniać takie dokumenty. Najważniejsze było miejsce, w które pojadę działać. Chciałam wykorzystać swoje umiejętności: zarządzanie projektami, dobry angielski i doświadczenie międzynarodowe. Postawiłam na gruzińską organizację Women's Hope, zajmującą się aktywizacją młodych kobiet. Znaliśmy się wcześniej, bo Centrum Współpracy Młodzieży, w którym wtedy pracowałam w Gdyni, wymieniało się z nimi wolontariuszami. To znacznie ułatwiło nam kontakt.
Młode Gruzinki, które przyjeżdżały wtedy do Polski, uczyły mnie tamtejszego alfabetu, podstawowych zwrotów i słów, które mogą przydać się na miejscu. Jedną z nich zaprosiłam nawet do nas do domu na Wigilię. Jeszcze przed wyjazdem na wolontariat pojechałam z naszą koordynatorką na kilka dni do małej miejscowości, w której miałam pracować. Zobaczyłam, gdzie będę mieszkać, przeszłam się po sklepach, żeby wiedzieć, co muszę zabrać z Polski, a co kupię na miejscu.
Już wtedy złapałaś bakcyla?
Byłam bardzo zestresowana. Część dziewczyn z Women's Hope znałam wcześniej, z innymi widziałam się pierwszy raz. Ale wszyscy przyjęli mnie serdecznie. Miałam też czas, żeby ustalić, czym się tam będę zajmować. Mimo że pogoda była paskudna, a dookoła szaro, buro i ponuro, to miasteczko, jak i sama organizacja, tak mi się spodobały, że już chciałam tam działać.
Napisałaś na blogu, że „Wolontariat Europejski jest jak matrix, gdy po wzięciu czerwonej pigułki już nic nie jest takie samo”. Co się zmieniło?
Jadąc do Gruzji, myślałam, że po dziewięciu miesiącach, bo tyle miał trwać projekt, wrócę do Polski i będę żyła jak dawniej. Ale na miejscu spotykałam coraz więcej osób, zaczęłam podróżować, poznałam wolontariuszy z innych państw, którzy opowiadali, jak jeżdżą po całym świecie i że to jest ich sposób na życie. Znali te wszystkie programy, dzięki którym można podróżować i jednocześnie zatrudniać się na miejscu, co pozwala pokryć koszty pobytu w innym kraju. W organizacji, do której pojechałam na wolontariat, szybko okazało się, że kobiety, którym pomagałyśmy w wejściu na rynek pracy i angażowaniu się w lokalne sprawy, wiedziały, że szansą dla nich na lepsze życie jest wyjazd do Tbilisi albo za granicę, by znaleźć dobrze płatną pracę. A do tego potrzebna jest świetna znajomość angielskiego.
Wpadłam na pomysł, że im pomogę. Zorganizowałam z koleżanką klub dyskusyjny na różne tematy i po angielsku rozmawiałam z Gruzinkami o Polsce, świecie i edukacji zdrowotnej. Nigdy wcześniej nie uczyłam, ale zawsze bardzo dobrze mówiłam po angielsku. A to był czas, kiedy prezydentem Gruzji był Micheil Saakaszwili, który stworzył program Teach and Learn with Georgia (TLG). Sprowadził do kraju 10 tysięcy obcokrajowców, którzy uczyli dzieci języka angielskiego. W ramach tego programu nauczyciele z zagranicy zamieszkali u gruzińskich rodzin, mieli ubezpieczenie zdrowotne i dostali kieszonkowe na drobne wydatki. Zgłosiłam się. Przyjęli mnie. Dzięki temu zostałam w Gruzji na dłużej.
I już wiedziałaś, że nie wrócisz tak szybko do domu?
Tak, bo ci, którzy przyjechali do Gruzji uczyć angielskiego, mieli w planach jechać dalej w świat: do Chin, Korei, Australii. Też tak chciałam. Zaczęłam w internecie szukać ofert, aplikowałam i tak się zaczęło to kręcić.
Ale zanim wyjechałaś z Gruzji, poznałaś w marszrutce chłopaka.
To był poniedziałek, ósma rano. Jeszcze się na dobre nie rozbudziłam i absolutnie nie miałam ochoty na rozmowę. W Gruzji jest tak, że jak już spotykasz obcokrajowca, to albo jest to turysta, który ma mnóstwo pytań, albo wolontariusz, który zagada, bo chce poznać nowych ludzi i o wszystko dopytać. A ja po prostu nie miałam humoru na rozmowę.
Ale wyszło inaczej.
To nie tak, że nie lubię ludzi, ale po kilku miesiącach podobnych rozmów czuje się przesyt. Clint też zagadał i gadało nam się świetnie. Okazało się, że jest ze Stanów, dużo podróżuje, uczy angielskiego w Gruzji, rok spędził w kibucu w Izraelu, gdzie studiował, doktorat zrobił na Cambridge. Mądry, inteligentny facet zrobił na mnie wrażenie. Byliśmy razem 4,5 roku. Wspólnie podróżowaliśmy m.in. do Chin, ale rozstaliśmy się w 2015 r.
Podróżując wtedy, wiedziałaś, że następne lata spędzisz w różnych częściach świata?
Czasem ktoś pyta: „Co będziesz robić za pięć, a co za dziesięć lat?”. Wtedy wiedziałam, jak odpowiedzieć tylko na drugą część. Bo za dziesięć lat chciałam być już w jakimś miejscu i nie wyobrażałam sobie, że to będzie Polska. Podróżowanie tak, że rok jesteś tu, rok tam, na dłuższą metę jest męczące. Wtedy wiedziałam jednak, że kilka najbliższych lat chcę spędzić w ten sposób – po to, by spróbować nowych możliwości, poznać ludzi, miejsca, smaki i zapachy, oraz by dowiedzieć się w końcu, co chcę robić w życiu i gdzie.
Co łączy osoby, które podróżują „na dłużej" – jak ty?
Na pewno otwartość na inną kulturę, ludzi, zwyczaje. Cierpliwość też jest niezbędna, jeśli jeździ się z plecakiem i co chwila zmienia miejsce zakwaterowania. Chciałabym powiedzieć: nieocenianie, ale wiem, że to nie jest reguła, bo jednak bardzo często wartościujemy, mówiąc, tu jest lepiej lub gorzej niż gdzie indziej, zamiast powiedzieć inaczej. Dodam jeszcze spontaniczność, bo w Gruzji weekendy miałam wolne i wtedy podróżowałam po kraju, Łapałam autostop i zdarzyło mi się np. trafić na wesele, gdzie z każdym musiałam się napić alkoholu, wznieść toast, zatańczyć i zaśpiewać.
Potwierdza się, że Gruzini są gościnni.
Na początku godziłam się na wszystko. Później zaczęłam odmawiać, bo to bywało męczące. Zaproszą cię na wielką rodzinną imprezę, jesteś jedynym obcokrajowcem, wszystkie oczy skierowane cały czas na ciebie. A w Gruzji, jak samotna kobieta siedzi przy stole, to wokół niej pojawia się bardzo wielu panów, którymi ja akurat nie byłam zainteresowana.
To odejdźmy od panów. Żeby wyjechać na wolontariat, trzeba być społecznikiem?
Ja zawsze się angażowałam w różne sprawy, ale wydaje mi się, że nie jest to warunek konieczny. Natomiast jeśli ktoś jedzie na wolontariat, bo liczy na finansowy zysk, to odradzam. Taka osoba nie będzie się angażować w działania organizacji, do której jedzie. To szybko wyjdzie i żadna ze stron nie będzie z takiej współpracy zadowolona. Ale wolontariat może dawać mnóstwo innych plusów.
Tobie pomógł w znalezieniu kolejnych prac w różnych częściach świata.
Rzeczywiście, największe znaczenie miało doświadczenie w uczeniu angielskiego, co przez przypadek zaczęłam robić w Gruzji, oraz zaangażowanie w akcje wolontariackie. Wszystkie prace, które podjęłam po Wolontariacie Europejskim, w Chinach, Tajlandii, Tanzanii, na Fidżi czy Malediwach, znalazłam w internecie. Co ciekawe, tylko raz zaproszono mnie osobiście na rozmowę kwalifikacyjną, pozostałe rekrutacje odbyły się przez komunikatory.
Masz radę dla początkujących podróżników?
Nie porywać się z motyką na słońce i nie skakać na głęboką wodę. Kto nigdy nie wyjechał z Polski, niech nie decyduje się od razu na wypad na rok do Indii. Lepiej małymi krokami przygotować się na taką eskapadę. Pojedźmy najpierw na kilka dni gdzieś po Europie. Zapiszmy się na przykład na Europejski Korpus Solidarności, gdzie grupa młodych wolontariuszy z różnych krajów pracuje ze sobą i pomaga lokalnym społecznościom za granicą. Można skorzystać z house sitting, kiedy właściciel opuszcza mieszkanie i powierza je nieodpłatnie innej osobie, na przykład w zamian za opiekę nad psem lub kotem. Jest wiele opcji, by powoli przystosować się do nowych warunków i można stopniowo wyjeżdżać coraz dalej i na coraz dłużej.
Ostatni rok był trudny dla wszystkich. Pandemia pokrzyżowała twoje plany podróżnicze?
Taaaak! Od maja 2020 r. miałam być na Karaibach i pracować na Sint Maarten jako instruktorka nurkowania. Planowałam też w zeszłym roku wypad do Egiptu i Chorwacji, ale i to nie wypaliło. Jeździłam więc po Polsce. To nie był dla mnie łatwy czas, bo nagle odszedł mój tata, ale mimo wszystko staram się patrzeć optymistycznie. Cieszę się choćby z tego, że ukazała się moja pierwsza książka Podróże na własnej skórze, teraz pracuję nad drugą. Wreszcie zrobiłam prawo jazdy i patent sternika motorowodnego. Zajęłam się podcastami i filmikami na YouTubie. Staram się nie tracić czasu, tylko działać.
Czy już zaczynasz się rozglądać za stołem?
Gdy w październiku 2019 roku opuszczałam Malediwy, miałam plan, że święta spędzę z rodziną, a w styczniu przeniosę się na stałe gdzieś, gdzie będę rozwijać karierę nurkową. A to wymagałoby ode mnie pewnej stabilności. Wiedziałam, że nie zostanę w Polsce, stawiałam na to, że przeprowadzę się na Cypr, Maltę albo do Grecji. I może tam właśnie znajdę ten stół. Ale ostatni rok pokazał, że niczego nie można być pewnym.
Więcej na blogu Martyny Skury: lifein20kg.com