treść strony

Pomysł na edukację: reformujmy rodziców

Wyrównanie jakości edukacji nie jest grą, w której jedna placówka zyskuje kosztem drugiej. Nie chodzi o to, żeby zabronić szkole dobrze uczyć – mówi dr hab. Mikołaj Herbst, jeden z autorów raportu na temat wyrównywania szans w edukacji.

  • fot. Szymon Łaszewski/FRSE

Sieć Eurydice przeprowadziła badanie dotyczące zapewniania równych szans w edukacji w różnych krajach Europy. Wyniki opublikowano w raporcie „Equity in school education in Europe” [zob. s. 20]. Okazuje się, że systemy edukacji we wszystkich państwach wspierają odtwarzanie struktury społecznej, choć nie w tym samym stopniu. Autorzy opracowania zidentyfikowali kilka czynników, które nie sprzyjają wyrównywaniu szans. To między innymi: wolny wybór szkoły przez rodziców, stosowanie kryteriów osiągnięć edukacyjnych podczas przyjmowania uczniów do szkół średnich czy powtarzanie klasy.
O pomyśle na edukację i wnioskach płynących z raportu opowiada jeden z jego autorów – dr hab. Mikołaj Herbst, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW oraz programu „Columbia Cooperative Program in Economics” realizowanego wspólnie przez Uniwersytet Warszawski i Columbia University w Nowym Jorku. Autor licznych publikacji. Więcej o profesorze na stronie uczelni: www.euroreg.uw.edu.pl/pl/zespol,mikolaj-herbst.

MR: Gdy ponad 20 lat temu szukałem liceum, brałem pod uwagę m.in. ranking „Perspektyw”. To moje było w nim wysoko, dlatego zależało mi, by dobrze zdać egzaminy wstępne. Teraz, po przeczytaniu wniosków z raportu, zastanawiam się, czy nie zabrakło mi wrażliwości. Może powinienem był myśleć o kolegach, którzy nie mieli tyle szczęścia i poszli do najbliższej szkoły?
MH: Ależ nie! Powiem przewrotnie: gdyby szkoły niczym się nie różniły, nie miałby się pan z czego cieszyć. Dobry system edukacji poznaje się po tym, że najlepszych szkół od najgorszych nie dzieli przepaść. Wszystkie powinny oferować przyzwoity poziom kształcenia. Jeśli szkoły, które mają słabszych nauczycieli, gorzej uczą i lokują się w dolnych strefach rankingów, wyraźnie odstają, to znaczy, że coś jest nie tak.

Co jest nie tak?
Choćby rywalizacja między kandydatami do szkół. Badania pokazują, że sukces osiągają ci, którzy mają wykształconych rodziców, pieniądze, mieszkają w dużym mieście. Edukacja publiczna powinna wyrównywać szanse rozwojowe dzieci z różnych środowisk. Niestety, od lat tego celu nie udaje się osiągnąć. Szkoła blokuje tych, którzy aspirują wyżej, a mają utrudniony start.

Żeby to zmienić, trzeba równać w dół?
Wyrównanie jakości edukacji nie jest grą o sumie zerowej, gdy jedna placówka zyskuje kosztem drugiej. Nie chodzi przecież o to, żeby zabronić porządnej szkole dobrze uczyć ani pozbawiać jej zasobów. Stwórzmy wszystkim lepsze warunki do uczenia. To m.in. system zachęt dla przyszłych nauczycieli, lepiej wyposażone szkoły czy mądry system oceniania
i egzaminowania.

W raporcie czytam, że wprowadzenie egzaminów kwalifikacyjnych dla uczniów rozpoczynających naukę w szkole średniej jest jednym z czynników, który nie zapewnia równych szans w edukacji. Do tej pory mówiło się, że warto się uczyć, bo to szansa na dobre studia, świetną pracę i pieniądze, które zarobimy. Jeśli zlikwidujemy system selekcji uczniów do szkół, możemy trafić do klasy z dużo słabszymi rówieśnikami. Czy przez to nie spadnie nam poziom kształcenia?
Niekoniecznie. Rzeczywiście to, z kim się uczymy, ma znaczenie, ale jak pokazują badania, tylko dla tych, którzy pochodzą ze środowisk słabiej wykształconych. Dlatego trzeba im zapewnić realizację celów edukacyjnych na miarę swoich ambicji. Szkoła powinna zachęcać każdego, by uczył się przez całe życie. Coraz trudniej przewidzieć, na jakiego rodzaju umiejętności będzie zapotrzebowanie za kilka lat. Nawet bardzo dobra szkoła nie jest w stanie zagwarantować dziś sukcesu w życiu zawodowym. Musimy to wziąć pod uwagę, gdy  myślimy o tym, czym jest dobra edukacja.

A co oznacza dobra edukacja?
To edukacja, która nie zniechęca do uczenia się i nie blokuje ambicji oraz zainteresowań ucznia. Która traktuje go podmiotowo i uznaje, że każdy może mieć swoją indywidualną ścieżkę rozwoju. Która nie ma sztywnego podziału na uczących się i nauczanych.

Czyli dajmy szkołom swobodę w zakresie metod nauczania. Tyle że w raporcie napisali państwo, że autonomia szkół stanowi czynnik ryzyka zwiększający nierówności. Czemu?
Nie chodzi tu o autorskie inicjatywy nauczycieli czy dostosowywanie pracy szkoły do potrzeb uczniów. Tego rodzaju autonomia jest niezbędna, by nauczanie było efektywne. Tym, co stanowi zagrożenie w równym dostępie do dobrej edukacji, są lokalne zasoby. Finansowanie szkolnictwa zależy od zamożności konkretnej społeczności i to jest autonomia, o której piszemy. Dość ryzykowna, bo grozi utrwalaniem różnic. Tam, gdzie samorządy mają pieniądze, możliwe są zajęcia dodatkowe dla uczniów, więcej godzin nauki języków obcych czy wyjścia pozalekcyjne.

Autonomię mają też rodzice. Mogą decydować, do której szkoły poślą dziecko. Z raportu wynika, że to też należałoby zmienić. Piszą państwo, że wolny wybór szkoły przez rodziców nie sprzyja wyrównywaniu szans.
To fatalnie brzmi, że chcemy zabronić rodzicom wyboru szkoły. Nie o to chodzi. Natomiast wyraźnie widać, że tam, gdzie rodzice mają swobodę wyboru szkoły, aktywniej szukają jej osoby wykształcone, które wiedzą, jak ważny jest rozwój dziecka. W efekcie mamy do czynienia z segregacją szkolną. Obserwowaliśmy to na przykładzie gimnazjów w dużych miastach Polski. Uczniowie z najlepszymi wynikami egzaminów skupiali się w wąskim gronie renomowanych szkół. Ci, którzy osiągali gorsze wyniki, trafiali do słabszych gimnazjów. W ten sposób pogłębiało się rozwarstwienie między placówkami. A tymczasem w większości państw funkcjonują tzw. obwody szkolne.

Nazywamy to potocznie rejonizacją.
Zasada jest taka, że rodzina, która mieszka w obwodzie danej szkoły, powinna do niej posyłać swoje dzieci. I o ile tak działo się w przypadku szkół podstawowych, na etapie gimnazjów rejonizacja była fikcją. Rzecz nie w tym, by unieszczęśliwiać rodziców i zabraniać im wyboru szkoły, tylko by większość placówek miała na tyle wysoki poziom nauczania, aby zadowalała oczekiwania uczniów mieszkających w jej obwodzie.

Brzmi to dość utopijnie. Z perspektywy rodzica wygląda to tak: wybrać szkołę, która jest wysoko w rankingu i ma świetną kadrę, czy posłać dziecko do tej najbliżej domu, która nie ma dobrych nauczycieli, życia kulturalnego, gdzie brakuje zajęć pozalekcyjnych.
Dlatego polityka organu prowadzącego taką szkołę i organizacji działających na rzecz edukacji powinna się koncentrować na wsparciu takich placówek.

Czyli to rola samorządów, a nie samych szkół?
Samorządy mają niewielki wpływ na program szkoły, choć mogą próbować pozyskać lepszych nauczycieli. Być może trzeba im więcej zapłacić. Samorządy mogą też stworzyć specjalną pulę, z której dotowane będą np. dodatkowe zajęcia dla uczniów. A może szkole trzeba dorzucić pieniędzy na remont? To niełatwe zadania, bo słabsze szkoły często znajdują się w trudniejszych dzielnicach miast, ale po to są organy prowadzące, by przyglądały się potrzebom podległych im placówek.

Pan wierzy, że to się może rzeczywiście zmienić?
W stu procentach nie, bo szkoły nigdy nie będą takie same.

W Polsce pomysłów na to, jak zmienić edukację, jest mnóstwo, a nauczyciele nadal narzekają na niskie zarobki. Jeśli pracują w dobrej szkole, trudno będzie ich przekonać, by przeszli do innej w imię wyrównywania szans edukacyjnych. Zastanawiam się więc, na ile postulaty, o których pan mówi, są możliwe do zrealizowania.
Kwestię wynagrodzeń da się rozwiązać, choć nie jest to łatwe. Jeśli nauczyciele systematycznie zarabiają poniżej średniej osiąganej przez osoby z wyższym wykształceniem, nie będzie pozytywnej selekcji do zawodu. Można zachęcać lepszych pedagogów, by mieli gościnne lekcje w słabszych szkołach, za dodatkowym wynagrodzeniem.
Można kusić awansem, nadając wybitnym nauczycielom tytuł honorowego profesora oświaty. Problemem polskiej edukacji, który sprzyja nierównościom, jest skupianie się na egzaminach końcowych. Nauczyciele przygotowują uczniów pod wytyczne, zapominając, że szkoła to również przeżywanie intelektualnych przygód, relacje społeczne, kształtowanie miękkich umiejętności.

Raport dotyczy edukacji szkolnej w Europie. Analizując rozwiązania, zatrzymał się pan na dłużej przy którymś kraju i pomyślał: „Gdyby tak u nas to wprowadzić”?
Boję się prostych porównań. System edukacji w każdym kraju jest uwarunkowany historycznie i nie ma dwóch identycznych modeli. Inna jest pozycja społeczna nauczycieli, sposób zatrudnienia czy umocowanie szkoły w strukturze państwa. Kopiowanie rozwiązań jest nieskuteczne. Ale gdyby o tym zapomnieć, to model fiński jest najbardziej idealny w kontekście równych szans.

Czyli to nie stereotypy, że Finowie stworzyli wzorcowy system?
Nie i dlatego ich młodzież w międzynarodowym badaniu PISA ma od lat tak dobre wyniki. W Finlandii niewielu jest uczniów o niskich umiejętnościach. W systemie edukacji pracują tam dobrze wykształceni ludzie, zawód nauczyciela jest atrakcyjny, także finansowo. Fiński system cechuje też duża autonomia szkół i nauczycieli. W Polsce egzaminy odgrywają rolę selekcyjną, a tam diagnostyczną – pomagają wyłapać słabości uczniów i systemu, by można je było poprawić. Dlatego uczniowie nie poznają wyników sprawdzianów. Mają się nie stresować, że koleżanka dostała lepszą ocenę. Zupełnie inaczej niż u nas.

To może jest jedno rozwiązanie, które nie wymaga rewolucji i można je szybko przenieść na polski grunt szkolny?
Najprostsze byłoby podniesienie wynagrodzeń nauczycielom, ale należałoby to połączyć ze zmianami w systemie ich kształcenia. A to już proste nie jest.

A częstsze wychodzenie na powietrze w trakcie kilku godzin? Nie da się tego wprowadzić ot, tak?
Jestem za! Ba, uważam, że większość czasu uczniowie powinni spędzać na dworze, tylko problem polega na tym, że to też jest element kultury. Gdziekolwiek znajdzie się pan zimą w miejscu publicznym, tam toczy się walka, by zamykać okna.

Czyli mój pomysł spotkałby się z natychmiastową reakcją rodziców, że dziecko się rozchoruje, spoci albo zaziębi?
Bo przegrzewanie dzieci w Polsce jest elementem kultury. I choć czas spędzony na dworze jest wpisany do Podstawy programowej wychowania przedszkolnego, nie jest realizowany. Bo albo jest za zimno, albo pada deszcz. W wielu krajach nie jest to przeszkodą. Każda zmiana w szkole wymaga zgody nauczycieli, uczniów i rodziców. Podobnie z pracami domowymi. Są placówki w Polsce, które próbują je ograniczyć, co spotyka się ze sprzeciwem rodziców. Powtarzają: „My ciężko pracowaliśmy w szkole, oni też to przeżyją”.

Czy to prowadzi nas do wniosku, że reformę edukacji powinniśmy rozpocząć od zmiany nastawienia rodziców?
Bez tego się nie uda. Nie ma sensu kopiować rozwiązań z innych krajów, bo one są uwarunkowane kulturowo. Mogliśmy posłać sześciolatki do szkoły, ale się nie udało, choć nie są głupsze niż ich rówieśnicy w innych krajach, gdzie wprowadzono to rozwiązanie. Żadna reforma edukacji się nie uda, dopóki nie włączymy w nią nauczycieli i rodziców.

Zainteresował Cię ten tekst?
Więcej podobnych znajdziesz w najnowszym numerze Europy dla Aktywnych 3/2021