Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 29.09.2025 r.
Dlaczego zdecydowała się pani zawalczyć w sądzie o wynagrodzenie za pracę po godzinach?
Jak wiadomo, tygodniowy wymiar czasu pracy nauczyciela nie może przekraczać 40 godzin, z czego 18 godzin to pensum, czyli obowiązkowy wymiar zajęć, a reszta to płatne godziny ponadwymiarowe oraz niepłatne liczne obowiązki wynikające ze specyfiki pracy nauczyciela. I tutaj zaczyna się problem. W przypadku wyznaczania kolejnych, niekończących się zadań nauczycielowi, dyrektorzy nagminnie nadużywają twierdzenia, że tygodniowy wymiar pracy nauczyciela to 40 godzin. Tymczasem w praktyce większość nauczycieli pracuje tygodniowo znacznie więcej. Pracując w pozwanym liceum przez dwa lata, regularnie przekraczałam ten wymiar, w niektórych tygodniach pracując nawet do 80 godzin tygodniowo. Oprócz pensum i godzin ponadwymiarowych, doraźnych zastępstw i tych licznych obowiązków, o których się nie mówi, dyrektorka narzuciła mi pracę w projekcie unijnym COMENIUS WIUC (Wyjazdy Indywidualne Uczniów Comeniusa). Koordynowałam kilkumiesięcznymi wyjazdami uczniów liceum do włoskiej szkoły. Nie mogłam się nie zgodzić. Sprawnie i z wielkim zaangażowaniem zarządzałam projektem, który pochłaniał większość mojego czasu każdej doby kosztem rodziny.
Czy niezgoda na to długo w pani narastała?
Wielokrotnie zgłaszałam problem dyrektorce, która tylko dokładała mi obowiązków. Po półtora roku, po konsultacji z Agencją Narodową i zakończeniu jednego etapu projektu, oficjalnie zrezygnowałam z dalszego prowadzenia programu. W reakcji na to dyrektorka oznajmiła mi, że od tej pory zacznie na mnie zbierać "haki" w specjalnej teczce. Słowa dotrzymała i od tej pory zaczęła dotkliwie uprzykrzać mi życie. To był moment, w którym zdecydowałam się poszukać nowej pracy, oczywiście najlepiej w swoim zawodzie. Udało się! Od nowego roku szkolnego zaczęłam pracować u nowego pracodawcy, gdzie nadal jestem zatrudniona. Już w trakcie pracy w pozwanym liceum myślałam o pozwaniu dyrektorki. Miałam już wcześniejsze kilkunastoletnie doświadczenie w pracy w liceach w innej części Polski, które przebiegało bezproblemowo. Miałam zatem porównanie. To, czego doświadczyłam w pozwanym liceum, mocno odbiegało od normy. Nauczyciele byli wykorzystywani do granic możliwości. Nie stawiali przy tym oporu. Mówili o tym w kuluarach ostrożnie i ze strachem. I na tym się kończyło. Dalej posłusznie wykonywali narzucane przez dyrektorkę obowiązki. Miałam wrażenie, że znalazłam się w innej rzeczywistości, w innym kraju, w innym ustroju, w innych czasach…
Rozmawiała pani o tym z nimi?
Dostrzegłam, że nauczyciele nie reagując na te praktyki, nie mają innego punktu odniesienia, innego doświadczenia z pracodawcami. Owszem, rozmawiałam z nimi i byli oburzeni faktem ich wykorzystywania i niejednokrotnie też upokarzania, lecz bali się panicznie podjąć jakichkolwiek działań przeciwko dyrekcji w obawie o utratę pracy, o którą wtedy nie było łatwo. Pamiętam, jak po półtora roku pracy w pozwanym liceum objechałam pobliskie szkoły w poszukiwaniu pracy. W rozmowie z dyrektorami szkół miałam mocne obawy dotyczące ujawniania faktu, że jestem w konflikcie z obecnym pracodawcą, lecz postawiłam na prawdomówność. Jakże zdumiona byłam, kiedy niektórzy z nich oświadczyli mi, że doskonale mnie rozumieją, a następnie sami próbowali znaleźć mi pracę w szkole, wykonując telefony między sobą. Kiedy znalazłam pracę w innej szkole, w obecności Ireny Nowak, prezes oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego w Gryficach, oznajmiłam dyrektorce, że się zwalniam.
Decyzja o pozwaniu byłej szefowej była trudna?
Tak, ale też oczywista. Słyszałam wielokrotnie od innych osób: "odpuść sobie", "dostaniesz wilczy bilet, to przecież małe miasto", "głową muru nie przebijesz". To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze robię. Wielu kibicowało mi przez te lata, lecz tylko nieliczni pomogli mi, zeznając prawdę w sądzie. Większość świadków - tych, którzy nadal pracowali w pozwanym liceum - zeznawała, że nic nie widziała, nic nie pamięta, nic nie wie i nie ma problemów z dyrekcją, podczas gdy za kulisami mówiła coś wręcz odwrotnego. Wielu z nich nie wytrzymało jednak presji i ostatecznie zwolniło się z pozwanej placówki. Podjęcie decyzji o wytoczeniu sprawy szkole nie wiązało się dla mnie ze zmianą zawodu, lecz ze zmianą szkoły. W tamtym momencie (2012 rok) ryzykowałam wszakże utratą pracy, co jednak i tak było lepszym rozwiązaniem niż pozostanie w placówce zarządzanej przez pozwaną dyrektorkę. Nie wyjechałam też z kilkunastotysięcznego miasta, w którym jestem rozpoznawalna. Ja się szybko nie poddaję.
Oczekiwanie na ostateczne orzeczenie Sądu Najwyższego to ponad 10 lat batalii sądowej.
Pamiętam, że gdy w 2013 roku prawnik ZNP składał na poczcie moją dokumentację, to ją zważono. 15 kilogramów. A to był dopiero początek. Najpierw byłam zbulwersowana okresem wyczekiwania na kolejne rozprawy. To ciągnęło się w nieskończoność. Potem chyba przyzwyczaiłam się do tego. To było wpisane w mój życiorys – czekanie od rozprawy do rozprawy i drobiazgowe przygotowywanie się do nich. Chyba z czasem coraz mniej się denerwowałam. Nie do końca wierzyłam w wymiar sprawiedliwości, ale wiedziałam też, że nie mam innego wyjścia niż wystąpić na drogę sądową. Po wielu latach oczekiwania ucieszyłam się wyrokiem przyznającym mi zaległe wynagrodzenie, lecz równocześnie byłam rozczarowana brakiem odsetek. Złożyłam apelację z pomocą prawnika ZNP, specjalisty w sprawach oświatowych. To były kolejne lata oczekiwania. Opłacało się. Odsetki podwoiły moją wygraną. Niezadowolona dyrektorka złożyła kasację do Sądu Najwyższego. Nastąpiły kolejne lata oczekiwania. Skład trzyosobowy SN zwrócił się o pomoc do składu siedmioosobowego SN. Czas się wydłużał w nieskończoność. Lecz opłacało się. Sześciu na siedmiu sędziów przyznało mi rację, równocześnie torując drogę setkom tysięcy nauczycieli w domaganiu się prawa do słusznego i zasłużonego wynagrodzenia.
Jak pani zareagowała na wyrok?
Wiedziałam, że jest słuszny, lecz i tak byłam zdziwiona, że sprawiedliwości stało się zadość. Jeszcze bardziej zdziwił mnie rozgłos, natychmiastowa reakcja mediów, telefony i wiadomości tekstowe i multimedialne od znajomych nauczycieli, a także prośby o udzielenie wywiadów. Nie spodziewałam się tego.
Uważa pani, że orzeczenie Sądu Najwyższego pomoże innym nauczycielom?
Na pewno otworzyłam szeroko furtkę wszystkim polskim nauczycielom do domagania się należnego im wynagrodzenia za wykonywaną pracę. Zwróciłam też uwagę pracodawcom i rodzicom uczniów na fakt, że nauczyciele wykonują ogrom pracy za darmo, nie domagając się zapłaty za nadgodziny. Zdaję sobie sprawę, że wszelkie zmiany, w tym w mentalności nauczycieli i ich pracodawców, nie nadejdą nagle, lecz wymagają czasu. Wrota jednak zostały już otwarte i dużo zależy od mądrej postawy nauczycieli.
Będą walczyć o swoje?
Część zapewne poczuje się ośmielona i zawalczy o należne im wynagrodzenie, część z nich nie podejmie się obowiązków wykraczających poza 40-godzinny tygodniowy wymiar czasu pracy, a część nie sprzeciwi się pracodawcy i będzie pracować za darmo. Znajdzie się też część nauczycieli, którzy mniej lub bardziej świadomie będą sami nakładali na siebie obowiązki, nie domagając się za nie zapłaty, równocześnie ograniczając szanse innych nauczycieli na uczciwą zapłatę za ich pracę. Mam jednak nadzieję, że po wyroku nauczyciele zaczną szanować siebie i własny zawód. Już widzę takie oznaki i sygnały. Jedno jest pewne: jeśli my sami o siebie nie zadbamy, nikt inny tego nie uczyni.
Utrzymuje pani kontakt z nauczycielami z tamtej szkoły?
Tylko z nielicznymi, którzy już tam nie pracują, bo się zwolnili lub zostali zwolnieni. Mam wrażenie, że ci którzy nadal tam pracują, wrośli w ten system i godzą się z nim, bojąc się narazić dyrekcji i utracić pracę.
Czym się pani teraz zajmuje?
Jestem nauczycielem języka angielskiego, a także tłumaczem przysięgłym języka angielskiego. Jestem też egzaminatorem OKE egzaminu maturalnego i egzaminu ósmoklasisty. Uczę się wielu języków obcych.
Rozmawiał Paweł Górski - korespondent FRSE