treść strony

Sołtys tyle może, ile wieś mu pomoże

Życie sołtysa nie jest usłane różami. Poczucie sprawczości przeważa jednak nad problemami. O blaskach i cieniach bycia menedżerem wsi opowiada Michał Nowak, młody sołtys Radunicy, wcześniej uczestnik Erasmusa w Finlandii.

 

  • fot. Szymon Łaszewski/FRSE

  • fot. Archiwum prywatne

Michale, nie masz wąsów ani własnego pola – a tak kojarzą się nam sołtysi. Odczarowujesz stereotypy. Bliżej ci do menedżera małej miejscowości…
Fajnie to ujęłaś. Dodałbym, że sołtys jest reprezentantem swojej społeczności. Kiedy zostałem wybrany, miałem 29 lat. Pewien starszy ksiądz zapytał mnie: „I co, młody? Oni ciebie w ogóle słuchają na tej wsi?”. Odpowiedziałem mu: „Nie oni mają mnie słuchać, to ja mam słuchać ich”. Wciąż pamiętam minę tego księdza, chyba go trochę zgasiłem. Sołtys musi być otwarty na potrzeby mieszkańców. Musi słuchać i nawet gdy nie zna odpowiedzi – powinien spróbować znaleźć rozwiązanie. Nie można ludzi zostawiać z niczym.

Twój poprzednik był sołtysem od kilkunastu lat. Nagle do Radunicy pod Pruszczem Gdańskim wprowadził się nieznany nikomu młody chłopak, który przez przypadek przyszedł na spotkanie wyborcze. Opowiedział o sobie, zaproponował kilka rozwiązań i wygrał. Jak to możliwe?
Zdolność autoprezentacji na pewno miała znaczenie, ale myślę, że przede wszystkim ludzie pragnęli zmian. Do tej pory na stanowisko sołtysa nie zgłaszał się nikt nowy. Kiedy wprowadziliśmy się z żoną do Radunicy, od razu na wierzch wyszła nasza natura społeczników. Analizowaliśmy, co można zrobić, żeby było lepiej. A że mieliśmy wiedzę o pozyskiwaniu grantów, pozostało tylko poznać potrzeby naszych sąsiadów. Zrobiliśmy rozeznanie, ale nasze pomysły nie spotkały się z odzewem. Chcieliśmy zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, więc poszliśmy na zebranie wiejskie. Okazało się, że było to spotkanie wyborcze. Długo się nie zastanawiałem. Wybory sołtysa są specyficzne, ponieważ wybierają ci, którzy przyjdą danego dnia o konkretnej godzinie. Często wygrywa ten, kto przyprowadzi więcej znajomych. Ja znałem tylko moją żonę.

Miałeś więc jeden pewny głos. To nie najgorzej.
Po wystąpieniu tych głosów było już więcej. Muszę przyznać, że mam wielki szacunek do poprzedniego sołtysa. Według mnie bardzo dobrze poradził sobie z tą – jakby nie patrzeć – porażką.

Pewnego dnia budzisz się rano i pijesz kawę jako zwyczajny mieszkaniec, a idziesz spać jako sołtys wsi. Jak wyglądał ten pierwszy dzień?
Byłem trochę wystraszony. Nie miałem żadnego mentora, wszystkiego musiałem nauczyć się sam. Poprzedni sołtys wręczył mi segregator z dokumentacją. I zostałem z tym segregatorem, nie wiedząc, za co się zabrać. Bycie sołtysem to tak złożona rola, że dzisiaj sam się zastanawiam, jak mógłbym przekazać następcy, na czym to wszystko polega. Postawiłem na komunikację, otworzyłem się na ludzi, wiedziałem, że muszę słuchać i odpowiadać na ich potrzeby. Ciężka praca rozpoczęła się już pierwszego dnia, a mój dom stał się domem otwartym. Przychodziło dużo osób, niektóre spotkania były miłe, inne mniej. Bywało, że ludzie pod wpływem alkoholu, zachęceni przez znajomych, chcieli „sprawdzić tego młodego”. Musiałem te relacje poukładać, dać ludziom czas, aby obdarzyli mnie zaufaniem.

Życie sołtysa nie jest łatwe. Sołtys się nie schowa.
A nawet jak się schowa, to go znajdą. Ludzie wiedzą, gdzie mieszkasz, bo na twoim domu zawieszona jest tabliczka: „Sołtys”. A przecież nie wszyscy są zadowoleni z twojej pracy. Sam nie spotkałem się z groźnymi sytuacjami, ale wiem, że w innych miejscowościach czasami dochodzi nawet do rękoczynów. Kiedy we wsi pojawia się gorący temat, idąc ulicą, mijam i tych zadowolonych, i tych, którzy nie popierają moich decyzji. Staram się z nimi rozmawiać. Krytyka nie jest zła, pod warunkiem że jest konstruktywna. Kiedy próbujesz robić wszystko, co w twojej mocy, a napotykasz problemy, na które nie masz wpływu, pojawia się poczucie niesprawiedliwości. Pozyskiwanie funduszy nie zawsze jest takie proste, na jakie wygląda. Czasami trzeba odczekać swoje w kolejce.

Często widać tylko wierzchołek góry lodowej, a to, co kryje się pod powierzchnią, to praca i przebijanie się łokciami.
Tak, ale mam to szczęście, że większość mieszkańców naszej wsi jest otwarta i rozumie, że na wszystko potrzeba czasu, czasem nawet wielu lat. To uczy pokory i cierpliwości.

Czujesz, że ludzie cię zaakceptowali?
Mieszkańcy Radunicy wybrali mnie na kolejną kadencję, więc zakładam, że tak. Myślę, że moja otwartość na komunikację bardzo w tym pomogła. Można się ze mną skontaktować praktycznie każdą drogą – młodsi korzystają z Facebooka albo piszą e-maile, starsi dzwonią, przychodzą lub sam ich odwiedzam. Informujemy o sprawach bieżących przez internet, na przykład na fanpage’u wsi, a do niektórych docieramy dzięki plakatom oraz tablicom informacyjnym.

A jak radzisz sobie z krytyką?
Początkowo wszystko przeżywałem. Dzisiaj podchodzę do tego z większym spokojem. Kiedy rozmawiam z innymi sołtysami i sołtyskami, często mówią, że to jest ich ostatnia kadencja, za dużo stresu, ale jak przychodzi czas wyborów, większość podchodzi do nich ponownie.

Na studiach pojechałeś na Erasmusa do Turku, miasta w południowo-zachodniej Finlandii. Czy to było cenne doświadczenie w kontekście twojego obecnego zajęcia?
Erasmus nauczył mnie komunikacji i był pierwszą lekcją samodzielności. Wcześniej mieszkałem w domu rodzinnym, a na Erasmusie musiałem sam zadbać o wszystko. A że Finlandia nie należy do krajów najtańszych – prowadziłem arkusz, w którym planowałem najmniejsze wydatki.

Dlaczego wybrałeś akurat Turku?
Nie miałem dużego wyboru. Turku albo Ateny. Wygrała logistyka. Do Turku łatwiej było się dostać. No i studia były prowadzone w całości w języku angielskim. Decyzję podjąłem świadomie, choć nie była łatwa. Spotykaliśmy się wówczas z obecną żoną i taki wyjazd był dla nas trudny. Stwierdziliśmy, że jak go przetrwamy, to przetrwamy wszystko. Jesteśmy razem 13 lat.

Zaskoczyły cię zwyczaje Finów?
Korzystanie z sauny to niemal ich narodowa tradycja. Sauny są wszędzie! W każdym ośrodku, akademiku, domu. Są nawet miejskie sauny na sto osób. Potem wskakuje się do przerębli, żeby schłodzić ciało. Na porządku dziennym bywają też gorące kąpiele na powietrzu przy –20°C. I oczywiście: jeżdżenie zaprzęgami, hodowanie reniferów, a na północy kraju ścieżki dla skuterów śnieżnych zamiast dla rowerów.

A lokalna kuchnia?
Finowie mają w menu mięso z renifera i niedźwiedzia. Nie powiem, żebym był miłośnikiem, ale spróbowałem. Mają też tradycyjną potrawę wielkanocną. Nazywa się mämmi. Wygląda niezbyt dobrze, a smakuje… niech każdy sam oceni.

Poza rolą sołtysa pracujesz jako kierownik projektów w rafinerii. Czy Erasmus pomógł ci zdobyć taką pracę?
Wpisałem go oczywiście do CV z poczuciem, że zagraniczna nazwa uczelni robi dobre wrażenie. Dzisiaj, kiedy sam rekrutuję pracowników, mogę potwierdzić, że pobyt na Erasmusie – choć nie jest decydujący – działa na korzyść kandydata.

Chciałabym nawiązać do tematu, od którego rozpoczęliśmy rozmowę. Po sześciu latach doświadczenia możesz już powiedzieć, co jest najlepszego w byciu sołtysem?
Poczucie, że masz wpływ na rzeczywistość. Satysfakcja z tego, co udało się zrobić. Nie w pojedynkę, ale ze społecznością. Mamy nawet takie hasło: „Sołtys tyle może, ile wieś mu pomoże”. To wszystko nie jest proste, wymaga charyzmy i umiejętności podtrzymywania zaangażowania wśród ludzi. Nie jestem sołtysem idealnym, mam świadomość braków, ale ostatecznie jestem dumny z tego, co robię. Udało mi się zintegrować grupę fantastycznych osób, które zawsze pomogą. Ja tylko nadaję kierunek. Kiedy mnie wybrano, od starszych mieszkańców usłyszałem: „Teraz będziesz ojcem nas wszystkich”. Czuję też, że daję dobry przykład moim dzieciom. One widzą to zaangażowanie, co – mam nadzieję – zaprocentuje w przyszłości. Moje dzieci są moimi największymi pomocnikami.

Może potomkowie powoli szykują się do swoich kadencji?
Nie będę ich do tego namawiać. To bardzo trudna rola, chociaż oczywiście dająca dużo satysfakcji. Zresztą nie trzeba być sołtysem, żeby robić coś dobrego. Kiedy ktoś w moim otoczeniu narzeka na sytuację, zawsze pytam: „A co robisz, żeby to zmienić?”. Możliwości jest wiele, można zacząć od wysprzątania chodnika czy placu zabaw.
Można też założyć stowarzyszenie albo fundację i działać na szerszą skalę. Ostatecznie można przychodzić na spotkania wiejskie czy miejskie i po prostu zabierać na nich głos. Duże rzeczy zaczynają się zawsze od małych kroków.

Zainteresował Cię ten tekst?
Więcej podobnych znajdziesz w najnowszym numerze Europy dla Aktywnych 3/2021