treść strony

Szkoła życia w Mediolanie

Z Włoch wróciła zmęczona, ale bogata w nowe doświadczenia. Studentka ASP Agnieszka Róża Słupek pokochała włoską kulturę i język na tyle, że zamierza wrócić. Tym razem na praktyki.

  • fot. Shutterstock

Z góry ostrzegam, że mój Erasmus był trochę dziwny – nie taki imprezowy jak u większości osób. Ale bardzo dobrze go wspominam. Mimo przykrego doświadczenia na początku – pierwszy dzień spędziłyśmy z koleżanką Polką na posterunku policji, ponieważ nas okradziono. Okazało się, że osoba, która miała wynająć nam mieszkanie, zniknęła bez śladu po zainkasowaniu zaliczki.

I jak się po tym pozbierałaś? 
Na szczęście pomógł nam Mario, z którym mam kontakt do dzisiaj. To zwykły Włoch, który jest blisko z osobami, które przebywają na Erasmusie w Mediolanie. Wszyscy wiedzą, że można się do niego zwrócić w razie problemów. Okazał się naszym aniołem stróżem, bo ugościł nas przez tydzień. Do tego jak królowe. Dużo się przez ten pierwszy tydzień nauczyłyśmy o zwyczajach Włochów. Opowiadał nam, co Włosi jedzą na śniadanie, a co na obiad. Bardzo nam się to później przydało. Zabrał nas też na pizzę i poradził, jak najlepiej dostosować się do nowego otoczenia: poprzez obserwację. Podpatrywałyśmy więc Włochów w tej restauracji i dostrzegłyśmy, że nikt nie bawi się telefonem, tylko nieustannie utrzymuje kontakt wzrokowy i podtrzymuje rozmowę. Poza tym zauważyłyśmy, że Włosi zaczynają jeść pizzę sztućcami, ale po kolejne kawałki sięgają już rękoma.

W czym twój Erasmus jeszcze odbiegał od standardowego wyjazdu?
Trzymałyśmy się głównie z Włochami. To Mario zapoznał nas z różnymi ludźmi i tak już zostało. Na naszej uczelni nie było w sumie dużo wydarzeń i imprez erasmusowych. Jedyną możliwością spotkania innych studentów zagranicznych były lekcje włoskiego. Na wszystkie zajęcia chodziłyśmy z Włochami.

Zajęcia były po włosku? 
Na początku dostałyśmy informację, że będziemy studiować w języku angielskim. Ale na miejscu okazało się inaczej. A my nic nie rozumiałyśmy! Nasz nauczyciel włoskiego posługiwał się wprawdzie angielskim, ale postawił na pełne zanurzenie w język i mówił do nas tylko po włosku. Pamiętam jak w pierwszym tygodniu wyjaśniałyśmy łamanym włoskim wykładowcy grafiki, że chcemy się zapisać na jego zajęcia. On do mnie mówił, a ja tylko kiwałam głową, powtarzając si, si! Ale nic nie rozumiałam…  Było zabawnie. Uwagi do naszych projektów też dostawałyśmy po włosku. Na szczęście było to trochę później i więcej rozumiałyśmy. Pamiętam nawet, że tłumaczyłam coś dwóm Polkom.

Przygotowywałaś się jakoś do wyjazdu?
Nie, poszłam na żywioł. Pamiętam, że chciałam pojechać na Erasmusa, odkąd byłam w liceum. Marzył mi się Paryż, bo chciałam powiązać wyjazd z modą. Niestety, nie było takiej możliwości. Więc został Erasmus w Mediolanie. Do Włoch miałam neutralne nastawienie, nawet nieszczególnie lubiłam ten kraj.

Ale w trakcie Erasmusa go pokochałaś.
Tak, tam jest moje serce. Bardzo przypadła mi do gustu swoboda, z jaką Włosi nawiązują kontakty i prowadzą rozmowy. I ogólna pogoda ducha u ludzi. Poza tym byłam zafascynowana sztuką, która zewsząd mnie otaczała. Jestem na kierunku artystyczno-technicznym, więc zwracam na to uwagę. Urzekła mnie też atmosfera włoskich miasteczek i unikatowa aura, która potrafi natchnąć do szczęścia i do dobrego samopoczucia. Pamiętam jeden wieczór, kiedy pojechałam do centrum i zrobiłam zdjęcie mediolańskiej katedrze. Pomyślałam: nie budźcie mnie z tego snu. Całe doświadczenie było fascynujące, zwłaszcza interakcja z innymi ludźmi. Bardzo spodobał mi się język włoski, którego uczyłam się później na własną rękę. Nie idealizuję całego doświadczenia. Było też sporo minusów. Po powrocie z Mediolanu mówiłam, że postarzałam się o co najmniej dziesięć lat, bo byłam zdana sama na siebie i musiałam sobie poradzić z wieloma problemami. Między innymi finansowymi. Starczało nam wprawdzie na zakwaterowanie i jedzenie, ale w przeciwieństwie do innych nie mogłyśmy sobie pozwolić na żadne wycieczki. Mimo wielu przeszkód było warto. To była taka przygoda i szkoła życia, z której wiele wyniosłam. Nie doświadczyłabym tego wszystkiego, pozostając w domu z rodzicami.  

Jak wspominasz same studia? Nauczyłaś się czegoś mimo bariery językowej?
Nauczyciele nie zwracali na nas za bardzo uwagi. Tak naprawdę uczyłyśmy się same. Na zajęciach z projektowania 3D wyłapywałyśmy znane słówka, które od razu wpisywałyśmy w YouTube i oglądałyśmy instruktaże. W tym czasie dopiero oswajałam się z tą formą projektowania. To samodzielne zdobywanie wiedzy dużo mi dało, bo zmuszało do szukania, czytania, odkrywania. Tak było na przykład z programami do tworzenia grafik. Gdybym opierała się na tym, co usłyszałam od wykładowcy, to mniej bym się nauczyła. Pobyt na akademii w Mediolanie sprawił, że nabrałam odwagi i zaczęłam wykazywać więcej inicjatywy w procesie uczenia się, wypróbowałam więcej rzeczy. To na Erasmusie zaczęłam się uczyć animacji.

A kiedy zrodziło się twoje zainteresowanie zróżnicowaną modą?
Wykładowcy na studiach w Polsce często poruszali temat etycznego tworzenia i troski o planetę. Studiowałam wzornictwo – to szeroka dyscyplina, która obejmuje nie tylko projektowanie mody, ale też mebli, małej architektury czy klocków dla dzieci. Odpowiedzialne projektowanie jest czymś nowym, mimo że sama idea pojawiła się dawno temu. Wcześniej projektanci kierowali się głównie swoją wizją, nie zważając przy tym na szkody, które mogą wyrządzić środowisku.

Jesteś żywym przykładem tego, że postulaty o etycznym projektowaniu trafiają do studentów.  Postanowiłaś tworzyć w sposób zaangażowany. W Światowy Dzień Godnej Pracy miała miejsce premiera twojej animacji „Made in Poland”. Jak wpadłaś na to, żeby zwrócić uwagę na kwestie transparentności i godnej pracy w polskim przemyśle modowym?     
U nas w domu zawsze się szyło: robiła to moja mama i babcia. Tak na własne potrzeby. Sama wcześniej chciałam zostać krawcową. Ale moja mama mnie przestrzegała, że musiałabym być wybitna w zawodzie, żeby godziwie żyć. Bo zwykłe szwaczki ciężko pracują, a mało zarabiają. Wiele koleżanek i znajomych mojej mamy i babci były krawcowymi, więc znały różne historie. Na przykład taką, że pewna pani szyje komplet pościeli za 60 groszy. Do dzisiaj dochodzą mnie słuchy o nieciekawych warunkach pracy, np. w fabryce butów, gdzie pracownik, który zniszczy jeden but, musi zapłacić za całą parę. I to cenę sklepową, nie fabryczną. Już dawno chciałam się zająć tematem. Oglądałam filmy o katastrofach w fabrykach odzieży w m.in. Bangladeszu. Z myślą, że w Polsce też nie jest kolorowo. Zaczęłam szukać dalej i trafiłam na reportaż o losie szwaczek w polskich fabrykach. Panująca w tej branży niesprawiedliwość zainspirowała mnie do tego, aby o tym opowiedzieć.

W wizualny sposób.      
Tak, chciałam zrealizować projekt w ramach zajęć na ASP, ale mój pomysł został wyśmiany. Wykładowca stwierdził, że sytuacja polskich szwaczek nie jest znaczącym problemem i nie warto się nim zajmować. Na szczęście były też zajęcia, podczas których można było wybrać temat dowolnie. Trafiłam przy tym na wspierającego wykładowcę. Animacja powstała więc w szkole. Studenci, którzy ją obejrzeli, byli pod wrażeniem – nie zdawali sobie sprawy ze stanu rzeczy w polskim przemyśle modowym. Chciałam trafić do szerszej publiczności, więc napisałam do fundacji Kupuję Odpowiedzialnie, żeby nagłośnić sprawę. To było spontaniczne działanie. Myślę, że gdyby nie pobyt na Erasmusie, nie wysłałabym tego maila. Za bardzo bym się bała. W sumie nie spodziewałam się odzewu. Ale dziewczyny z fundacji szybko mi odpisały i wszystko potoczyło się dość szybko. Po premierze mojej pierwszej animacji pojawiło się wiele propozycji wywiadów.

Niedługo kończysz studia magisterskie. Po studiach wybierasz się na praktyki. Wrócisz do Mediolanu?
Powrót do znanego miejsca byłby z pewnością łatwiejszy niż odkrywanie nowego otoczenia. Mediolan znam lepiej niż swoje rodzinne miasto. Ale nie wykluczam innej opcji. Niedawno spędziłam dwa tygodnie we Francji i bardzo mi się tam spodobało. Nic nie jest pewne. Zwłaszcza w obecnym pandemicznym kontekście.