treść strony

Wziąłem sprawy w swoje ręce

Z zainteresowań Afryką Subsaharyjską przerzucił się na tematykę iberoamerykańską. Pisał reportaże z różnych miejsc na świecie, a dziś jego podcast Dział Zagraniczny jest jednym z najpopularniejszych w kraju. Maciej Okraszewski o pasji i Erasmusie w Grenadzie, który „zmienił wszystko”.

  • Erasmus to więcej praktyki, dużo zajęć dodatkowych, większe zaangażowanie studentów

    fot. archiwum prywatne

Trudno znaleźć lukę w twoim kalendarzu... Nie było łatwo o rozmowę. 
Właśnie wróciłem z Hiszpanii, gdzie robiłem reportaż. W najbliższych dniach jadę do Trójmiasta, potem do Krakowa, a przed końcem miesiąca będę jeszcze w Lublinie – wszędzie spotykam się ze studentami. Szukam więc teraz terminu na kolejny wyjazd reportażowy, ale nie jest łatwo – w kalendarzu mam już umówione wystąpienia do września włącznie. 

Od 10 lat prowadzisz bloga o „wydarzeniach, które nie interesują polskiego czytelnika”, od czterech lat także podcast Dział Zagraniczny. Jesteś znany jako ekspert od tematyki hiszpańskiej i iberoamerykańskiej (szczególnie Brazylii) oraz przestępczości międzynarodowej. Pracę dziennikarską zacząłeś po roku studiów na Uniwersytecie Warszawskim – czy już wtedy pasjonowała cię Hiszpania?
Nie, kompletnie nie. W ogóle nie interesowała mnie Europa, chciałem być korespondentem w Afryce Subsaharyjskiej. W 2005 r. pracowałem już w darmowym dzienniku „Metro” – wtedy jeszcze w mediach było dużo pieniędzy, mogłem więc pisać o zagranicy. Ale uważałem, że pisanie zza biurka w Warszawie nie ma sensu. Miałem 20 lat i stwierdziłem, że muszę trochę tego świata zobaczyć. 

Moja pierwsza wyprawa to były trzy miesiące w Tanzanii. Tam jednak nie mogłem zrobić materiałów tak, jak chciałem. Zdałem sobie sprawę, że zawsze będę odstawał. Po pierwsze – językowo. Kiswahili [inaczej: suahili – język z rodziny bantu, używany w Afryce Środkowej i Wschodniej – przyp. red.] to bardzo prosty język, uczyłem się go szybko, ale opanowałem tylko czas teraźniejszy. Do tego wygląd: sam fakt, że jestem biały, sprawiał, że odstawałem, „nie można było mi zaufać”. Pomyślałem wtedy, że może łatwiej będzie przerzucić moje zainteresowania zawodowe na Amerykę Łacińską – i to się później potwierdziło. Hiszpański albo portugalski wystarczą do sprawnego porozumiewania się w tamtym rejonie świata. I jeszcze kwestie etniczne – w Ameryce Łacińskiej, znając język, mogę być uznawany za Latynosa. Żeby więc nauczyć się hiszpańskiego, postanowiłem jechać na Erasmusa.

Wybrałeś Uniwersytet w Grenadzie, z którym Uniwersytet Warszawski wówczas, w roku 2007, jeszcze nie współpracował.
I zaczął za moją sprawą (śmiech). Powody były dwa: jechała tam dziewczyna z innego uniwersytetu, a druga motywacja była czysto finansowa. Przeanalizowałem ceny w różnych miastach i okazało się, że tam jest najlepsza jakość życia przy najmniejszych wydatkach. 

To bardzo dojrzałe jak na studenta: doprowadzić do podpisania umowy między uczelniami, wybrać miasto na podstawie analizy finansowej…
Musisz pamiętać, że ja już wtedy pracowałem i studiowałem dwa kierunki: dziennikarstwo oraz stosunki międzynarodowe. Miałem 24 lata, a nie 21, jak większość ludzi jadących dziś na Erasmusa. 

Zacząłem studia na rok przed wejściem Polski do Unii. Uczelnia miała podpisanych niewiele umów – najpierw interesowałem się wyjazdem w ramach kierunku dziennikarskiego i jeśli dobrze pamiętam, miałem do wyboru Słowację lub Litwę. Wydawało mi się wtedy, że Erasmus to jakiś pic na wodę. Na stosunkach międzynarodowych wziąłem więc sprawy w swoje ręce. Była umowa z Madrytem, a ja chciałem jechać do Grenady. Dowiedziałem się, jakie dokumenty są potrzebne, sam skontaktowałem się ze stroną hiszpańską. Pojawił się problem, bo w Europie Zachodniej stosunki międzynarodowe to przedmiot lub specjalizacja w ramach politologii i umowa, o którą prosiłem, trafiła najpierw na politologię – oczywiście została podpisana. Później znów doszło do pomyłek i Hiszpanie wysłali dokumenty na europeistykę oraz do Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych. Dopiero na koniec papiery trafiły do biura mojego kierunku. W każdej z tych umów był zapis o dwóch miejscach i w ten sposób wydział, który nie miał z Grenadą żadnej umowy, nagle mógł tam wysłać osiem osób. 

Imponująca determinacja! Podobno na Uniwersytecie w Grenadzie byłeś prymusem – jak to osiągnąłeś bez znajomości języka? 
Jeszcze w Polsce zapisałem się na kurs hiszpańskiego, uczyłem się osiem miesięcy. Niestety, już pierwszego dnia po wyjeździe na Erasmusa, kiedy na dworcu w Maladze musiałem kupić bilet do Grenady, mój poprawny język okazał się totalnie niepraktyczny. Zapytałem o peron, z którego odjeżdża pociąg, i nie mogłem zrozumieć odpowiedzi! (śmiech) Wkrótce rozpocząłem więc kolejny kurs hiszpańskiego, a na uniwersytecie wybrałem albo przedmioty, które były dla mnie proste, jak np. prawo europejskie, albo takie, na których mogłem zdawać egzaminy ustne. Prawda jest taka, że pół roku później potrafiłem rozmawiać po hiszpańsku o problemach socjoekonomicznych Maroka, ale miałem problem z rozróżnieniem nazw posiłków w barach.

Chciałem zostać w Hiszpanii na pełen cykl studiów, proponowano mi nawet stypendium, ale tam był system boloński, u nas jeszcze nie. Powiedziano mi, że muszę zaczynać od nowa. Dziś wiem, że mogłem to bardzo łatwo ogarnąć, zaliczyć w ciągu dwóch lat cztery lata, ale wtedy się nie zdecydowałem.

Ale już nie mówiłeś, że Erasmus to pic na wodę?
Kompletnie zmieniłem swoje zdanie o Erasmusie – nauczyłem się bardzo, bardzo dużo. Więcej niż przez pięć lat studiów w Polsce – wysoki poziom, więcej praktyki, większe możliwości udziału w dodatkowych zajęciach, większe zaangażowanie studentów. W czasie sjesty wszyscy siedzieli w kantynie studenckiej i gadali, wymieniali się przemyśleniami, na przykład na temat polityki. Spotkałem się z różnymi światopoglądami, braliśmy udział w protestach społecznych, demonstracjach środowisk studenckich. 

Dla mnie to był najważniejszy rok życia. Zmienił wszystko, pod każdym względem. To, co się działo w kolejnych latach, to, że dzisiaj rozmawiamy – wszystko wynika z tamtego konkretnego roku i z wyboru tamtego konkretnego miejsca.

Nauczyłeś się języka hiszpańskiego i zrealizowałeś zamierzone reportaże z Ameryki Łacińskiej? 
Po Erasmusie dalej wyjeżdżałem – podczas miesięcznego pobytu w Japonii zrobiłem pracę dyplomową na specjalizację fotografia prasowa, pisałem artykuły. Później wyjechałem na rok do Ameryki Południowej, by zbierać materiały. W Chile żyłem kilka miesięcy z Mapuczami – rdzenną ludnością na południu kraju, którą dotknęły poważne konflikty społeczne. Wszyscy mieliśmy po dwadzieścia parę lat, mówiliśmy w tym samym języku, słuchaliśmy takiej samej muzyki – komunikacja była prosta. Hiszpański okazał się dobrym wyborem. Niestety, po powrocie do Polski nie zrobiłem z tymi materiałami niczego. Okazało się, że nie byłem przygotowany psychicznie na to, co widziałem przez rok w Chile, Argentynie, Boliwii i Peru: zabójstwa, tortury, narkotyki. W dodatku nadziałem się na kryzys ekonomiczny w polskich mediach. Pracowałem więc jako stójkowy na parkingach i w agencji marketingowej. W końcu skończyłem studia i wyjechałem z dziewczyną do Hiszpanii, właśnie do Grenady. Mieszkałem tam przez trzy lata, pisząc dla polskiej prasy i do internetu.

Pisałeś do największych polskich tytułów. W międzyczasie założyłeś bloga Dział Zagraniczny, na którym publikujesz analityczne artykuły o Afryce Subsaharyjskiej, Indonezji, Ameryce Południowej. Czytało cię coraz więcej osób, a jednak wróciłeś na stałe do Polski. Dlaczego?
Wróciliśmy z powodów rodzinnych i finansowych – cały czas wychodziliśmy na zero. Zarabialiśmy w złotówkach, wydawaliśmy w euro. Odchodziłem z dziennikarstwa parę razy, ale wtedy już na dobre, ze względu na to, że miałem już 35 lat i problemy zdrowotne. Potrzebowałem stałej pracy, a m.in. w „Polityce” usłyszałem, że nie zatrudnią mnie, „bo im się nie opłaca”. Uważałem, że Dział Zagraniczny to wartościowy projekt, tylko byłem już wypalony pisaniem. W 2019 r., namówiony przez dziewczynę, zacząłem robić podcast – zwróciła mi uwagę, że na Zachodzie ta forma zyskuje na popularności. Chwilę później Spotify zaczął bardzo promować podcasty, wybuchła pandemia… 

Dziś na samym Patronite wspiera cię ponad siedem tysięcy osób, a podcast jest jednym z najpopularniejszych w kraju. Stworzyłeś redakcję. Zostajesz w Polsce?
Płacę dziennikarzom i reporterom za materiały więcej niż największe polskie tytuły. Zatrudniam redaktorów, osoby od social mediów, planuję pracę i rozwijam Dział Zagraniczny dzięki pieniądzom patronów. Teraz, ze względów zawodowych, ani ja, ani moja dziewczyna nie możemy się przeprowadzić. Chciałbym jednak mieszkać kiedyś w Hiszpanii na stałe. Tam czuję się najlepiej. 

Maciej Okraszewski – dziennikarz specjalizujący się w tematyce iberoamerykańskiej i przestępczości międzynarodowej. Publikował m.in. w „Polityce”, „Newsweeku”, „Wprost”, „Gazecie Wyborczej”, „National Geographic” czy „Le Monde diplomatique”. Pisząc przez lata do największych polskich mediów, słyszał, że proponowane przez niego tematy ze świata nie mają szans na publikację, ponieważ „polskiego czytelnika to nie interesuje”. Nie chcąc dać temu wiary, w 2010 r. założył Dział Zagraniczny – początkowo blog, dziś duży serwis informacyjny o wydarzeniach na świecie, o których w polskich mediach słychać niewiele albo wcale. Kliknij: dzialzagraniczny.pl.