treść strony

Fizjoterapeuta – człowiek na pierwszej linii frontu

W Polsce fizjoterapeuta wciąż jest mylony z masażystą, a tymczasem na świecie ranga tego zawodu rośnie – podkreśla Wojciech Stefaniak. Dzięki Erasmusowi studiował fizjoterapię w Hiszpanii. Z tego programu korzysta również dziś – jako badacz i wykładowca Politechniki Opolskiej. 

  • Wojciech Stefaniak w Laboratorium Symulacji Skręceń Stawu Skokowego na Politechnice Opolskiej

    fot. Sławoj Dubiel

AK: Leżąca nad samym oceanem hiszpańska La Coruña to musiał być raj dla studenta czwartego roku… Czy po dziesięciu latach jeszcze czasami wspominasz swojego Erasmusa?
WS: Ten wyjazd zmienił moje życie. Ocean, klify, zabytki, przesympatyczni ludzie, podróże – to wszystko to jedno wielkie „wow”, ale najważniejsza była renoma uczelni. Uniwersytet w La Coruña proponował najlepszy w Hiszpanii kierunek kształcący fizjoterapeutów.

I to dla tej konkretnej uczelni zdecydowałeś się na roczny wyjazd za granicę?
Tym się głównie kierowałem, ale na miejscu okazało się, że dostaliśmy znacznie więcej, niż mogliśmy się spodziewać. Uczyliśmy się rzeczy, które były poza zasięgiem współczesnej fizjoterapii w Polsce.

To znaczy? Czym różniło się studiowanie w Hiszpanii od kształcenia w Polsce?
Zaczynając od najprostszych spraw. Zarówno ja, jak i kolega, z którym wyjechałem, byliśmy pod wrażeniem organizacji studiów. One były dalece rozwinięte pod kątem… klienta.

Klienta?
Dokładnie tak. W hiszpańskim systemie edukacji student uważany jest za przyszłość, która przyniesie byt pracownikom uczelni. Panuje tam bardziej biznesowy model i myślę, że nieźle to działa.

Przekłada się na jakość kształcenia?
Tak, bo w grupach ćwiczeniowych jest maksymalnie po 16 osób, a w laboratoryjnych – po osiem. Bardzo podobał mi się ścisły dobór przedmiotów pod kątem naszych specjalizacji. Hiszpanie postawili na jakość, a nie na ilość. Bolączką polskiego systemu edukacji nierzadko jest przeładowanie programów nauczania niepotrzebnymi przedmiotami.

Ty, jadąc do Hiszpanii, miałeś już wybraną specjalizację.
Wiedziałem, że chcę pracować z dziećmi i dorosłymi w neurologii. Oznaczało to pracę z osobami po udarach mózgu, z chorobą Parkinsona, stwardnieniem rozsianym, demencją.

Miałeś styczność z takimi pacjentami?
Tak, podczas praktyk. I tu właśnie jest kolejna różnica między polskim a hiszpańskim systemem kształcenia na kierunku fizjoterapia. Ten wyjazd był przełomowy ze względu na dużą liczbę praktyk w szpitalach, jednak znów chodziło nie tyle o ich ilość, ile o jakość. Praktyki odbywały się w małych, czteroosobowych grupach, pod okiem pracownika szpitala, który dostawał pensję za nauczanie studentów.

Taki opiekun praktykanta?
Można tak powiedzieć. Ta osoba każdego dnia praktyk, zanim poszliśmy na szpitalne oddziały, prowadziła z nami dodatkowe zajęcia, w czasie których omawiała tematy związane z pracą z pacjentem. I tak np. jednego dnia zastanawialiśmy się nad zagadnieniem, jak pacjent ma się przesiadać z łóżka na wózek. Uczyliśmy się tego najpierw na sobie, później na łatwiejszych przypadkach, a w końcu na pacjentach z największymi problemami.

Wydawałoby się, że to zwykła praktyka…
Zwykła, ale dobrze odgórnie zaplanowana.

Celowe było chyba też ograniczenie w planie zajęć liczby przedmiotów?
Tak, było mniej przedmiotów, ale za to wymagania mieliśmy wyśrubowane. W ciągu jednego semestru trzeba było nauczyć się całej „biblii biomechaniki” – 1100 stron w trzech tomach! Do tego co dwa tygodnie musieliśmy przygotować projekt na około 20 stron.

Słownictwo branżowe nie było barierą?
Znałem podstawy hiszpańskiego, a po dwóch czy trzech miesiącach już mówiłem płynnie. Mój kolega, który zaczynał od zera, płynnie mówił po czterech miesiącach. Uczyliśmy się po kilkadziesiąt nowych słów dziennie!

Ciężko w to uwierzyć…
Liczyliśmy się z faktem, że możemy nie zdać. Tam nikt nas nie traktował ulgowo. Mieliśmy te same karty zaliczeń co Hiszpanie. Dostawaliśmy tylko więcej czasu na ich zrobienie, ze względu na język. Trud się jednak opłacił, byliśmy niezwykle zmotywowani. Na tyle, że zdawaliśmy w czołówce rocznika (śmiech)!

Zachwyciły cię te studia.
Spodobało mi się, że ścieżka kariery fizjoterapeuty jest tam bardzo przemyślana. W Hiszpanii, po ukończeniu studiów z fizjoterapii, w zawodzie pracuje niemal 100 proc. absolwentów. Mają własne praktyki, gabinety, pracują w szpitalach. U nas, w Polsce, ta świadomość wyboru drogi zawodowej nieco kuleje. Ludzie decydują się studiować fizjoterapię tylko dlatego, że zabrakło im punktów na medycynę czy wychowanie fizyczne… A potem w tym zawodzie pracuje zaledwie 20 proc. absolwentów. Te dane dają do myślenia.

Jednak człowiek na Erasmusie nie samą nauką żyje. Zwiedziłeś Hiszpanię?
Tak, podczas weekendów zjechaliśmy ten kraj od północnych krańców po południowe. Niektórzy zaś byli na tyle zaradni, że zwiedzili również inne państwa Europy (śmiech). Loty bowiem były tak tanie, że czasami opłacało się kupić bilet w ciemno...

Bezpiecznie czułeś się w Hiszpanii? Czy też miały miejsce jakieś nieprzyjemne sytuacje?
Spotkaliśmy się ze świetnym przyjęciem. Tam wszyscy chodzą po ulicach uśmiechnięci i nie baliśmy się nawet wtedy, kiedy spacerowaliśmy po najgorszych dzielnicach. Tam ludzie są gotowi, by – w razie potrzeby – nieść pomoc.

La Coruña to miasto portowe i – co ciekawe – miasto partnerskie Opola. Udało ci się tam zawrzeć dłuższe przyjaźnie?
Oczywiście! Już nawet wiele spotkanych podczas studiów osób odwiedziło mnie w Opolu. Koleżanka była na moim weselu, wspólnie spędzaliśmy sylwestra. Podczas studiów w Hiszpanii poznałem studentów z różnych stron świata, m.in. z Ameryki Południowej czy też z Korei, i dosłownie z każdego kraju w Europie! To niezwykłe doświadczenie.

Rok szybko minął?
Nie chcieliśmy wracać do Polski! (śmiech)

Jednak wróciłeś, by tu kontynuować naukę.
Już w Polsce zacząłem piąty rok studiów i żyłem magisterką. Prowadziłem jednocześnie praktykę i miałem już własnych pacjentów. Znajomość branżowego języka hiszpańskiego w obszarze fizjoterapii pomogła mi też w zdobyciu pracy tłumacza specjalistycznych kursów.

Erasmus znów procentował…
Nawiązałem znajomości z profesorami z topowych uczelni, a znając „szychy” w branży – zdobyłem dostęp do fachowej literatury. Dzięki temu książki, które pojawiły się w Polsce dopiero jakieś dwa, trzy lata temu, ja miałem okazję przeczytać już dziesięć lat temu!

Po skończonych studiach zostałeś – jako wykładowca – na uczelni. Na Politechnice Opolskiej masz opinię zagorzałego fana zagranicznych wyjazdów. Jak zachęcasz swoich studentów do Erasmusa?
Wszystkim studentom mówię o korzyściach. Podkreślam, że ważna jest dobra ekipa i osobista odwaga (śmiech). I zawsze kogoś udaje mi się namówić. W sumie po naszym powrocie zachęciliśmy do wyjazdu już kilkanaście osób. Nasza uczelnia często wysyła studentów na staże i praktyki. Możliwości są ogromne, więc wystarczy tylko chcieć.

Wychwalałeś hiszpański system edukacji i tamtejszych nauczycieli. A czego ty chcesz nauczyć swoich studentów i jak przekazujesz im wiedzę?
Przenoszę najlepsze wzorce, których mnie nauczono. Staram się modyfikować treści przedmiotów na tyle, na ile to możliwe. Dbam o dobre relacje ze studentami, jestem ich przewodnikiem po fizjoterapii. Uczę, jak formułować ważne dla nich pytania, pomagam w szukaniu odpowiedzi. Uczę łowić wiedzę.

Czy polscy fizjoterapeuci powinni czuć kompleksy w stosunku do zachodnich kolegów?
Muszą się liczyć z tym, że w Polsce trzeba się rozwijać znacznie dłużej, żeby osiągnąć to samo, co fizjoterapeuci działający za granicą. Niestety, ale u nas wciąż funkcjonuje stereotypowe postrzeganie tego zawodu. Wiele osób myli fizjoterapeutę z masażystą, choć już od 2015 r. nasz zawód jest regulowany ustawą. Oznacza to, że odpowiadamy prawnie jak lekarze. Fizjoterapeuci podejmują świadome kroki w terapii, więc muszą wiedzieć, co robią. Niewłaściwą diagnozą można bowiem pozbawić kogoś zdrowia, a nawet życia.

Fizjoterapeuta wykonuje często wstępną ocenę stanu pacjenta, zanim ten uda się do kolejnego specjalisty.
To my – w diagnozie – jesteśmy na pierwszej linii frontu. Do nas przychodzą osoby konsultujące schorzenia neurologiczne czy kardiologiczne. Porównując moje doświadczenia z zachodnimi praktykami, w Polsce brakuje tzw. sieciowania usługi.

A cóż to jest?
Każdy fizjoterapeuta powinien być członkiem zespołu interdyscyplinarnego. Przykład: diagnozuję przyczynę bólu u mojego pacjenta. Odsyłam go do specjalisty, ale widzę, że na skutek bólu ta osoba rezygnuje z wykonywania pasji. Fizjoterapeuta – po postawionej diagnozie – powinien odesłać pacjenta do specjalisty, ale jednocześnie do dyspozycji pacjenta w takim zespole powinien być psycholog, pracownik socjalny i technik ortopedyczny.

Teraz – jako wykładowca – wciąż korzystasz z Erasmusa. Chyba jesteś uzależniony!
Kiedy się udaje, jeżdżę z wykładami gościnnymi w ramach projektu „Mobilność akademicka”. Byłem m.in. w USA, Szwecji, Niemczech… Wykorzystuję Erasmusa do zdobywania kolejnych kontaktów naukowych, mentorów, do promocji mojej uczelni. Tak zaczęła się przygoda z amerykańskim laboratorium, w którym wzięto pod lupę proces skręcenia stawu skokowego. Sam prowadzę w tym temacie badania naukowe.

Skąd pomysł, by badać… skręcenie kostki?
Z autopsji (śmiech). Takie skręcenia często mi się przytrafiały podczas biegania i uprawiania sportów. Poza tym to jeden z powszechniejszych urazów, który może mieć przykre konsekwencje. Po wizycie na Illinois State University w 2018 r. powróciłem do tematu skręconej kostki, który fascynował mnie od dawna. Koledzy z USA przyjechali także na Politechnikę Opolską i w 2020 r. stworzyliśmy, we współpracy, laboratorium symulacji i badań nad skręceniami stawu skokowego.

To supernowoczesne miejsce. Nad czym teraz pracujecie?
Badamy mechanizmy powstawania przewlekłej niestabilności stawu skokowo-goleniowego. I jesteśmy drugim takim laboratorium na świecie (po USA – przyp. red.) oraz pierwszym w Europie!

Projekty unijne dają spore szanse. Warto je znać i otwierać kolejne możliwości.
To dlatego jestem wielkim fanem Erasmusa. Szczególnie dumny jestem z projektu szkolenia asystentów osoby niewidzącej. Zadanie polega na zapewnieniu takim osobom aktywności ruchowej, społecznej i zawodowej. Udział w tym projekcie wzięły prywatne firmy, związane z uczelniami polskimi, włoskimi i tureckimi. My w Polsce uczyliśmy asystentów np. jak żeglować na jeziorze w Turawie pod Opolem, we Włoszech trenowano ich z tańca, a w Turcji – z gry w goalball, czyli gry dla niewidzących. W ramach projektu wyszkolono 30 takich asystentów.

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 1/2023: