treść strony

W Hiszpanii nauczyła się odwagi

Gdy projektantka Augustyna Grzybowska ląduje na hiszpańskiej ziemi, staje się zupełnie inną osobą niż w Polsce. Zaczepia na ulicy obcych ludzi i nawiązuje rozmowy z przypadkowymi przechodniami. To efekt trzykrotnego pobytu w Hiszpanii. Dwa razy była tam w ramach programu Erasmus.

  • fot. Archiwum prywatne

AZ-S: Kim jest ten mężczyzna, z którym jesteś na zdjęciu?
AG: To mój mistrz, Alberto Campo Baeza, hiszpański architekt. Jego dzieła zachwycają prostotą, są minimalistyczne, a zarazem oryginalne i inspirujące. Zgodnie z jego filozofią budynki powinny śpiewać czystą poezją. Moim zdaniem tak rzeczywiście się dzieje. W Granadzie stoi mój ukochany obiekt tego artysty – Muzeum Historii Andaluzji. Ma prostą formę, w środku króluje biel. Kiedy jesteś w jego wnętrzu, widać niebo. Gdybym nie pojechała do Granady w ramach programu Erasmus, nie doświadczyłabym pobytu w tym niezwykłym miejscu. Wcześniej projekty Alberto Campo Baezy widziałam wyłącznie na zdjęciach, więc możliwość wejścia do Museo de la Memoria de Andalucía była dla mnie wielkim przeżyciem. Tak jak i szansa na osobiste poznanie mojego guru architektonicznego. Okazja nadarzyła się dwa lata temu, i to w Polsce! Przyjechał do Wrocławia, aby wygłosić wykład. Po spotkaniu udało nam się porozmawiać.

Przekazał ci jakąś złotą myśl?
Zachował się wspaniale – poznał mnie ze swoimi przyjaciółmi i współpracownikami. Dodam, że Alberto Campo Baeza ma opinię architekta, który zupełnie nie przystaje do naszych czasów. Nie używa telefonu, do pracy jeździ rowerem. Żyje oderwany od świata, a tworzy fenomenalne projekty.

Twoje biuro projektowe w Koszalinie nazywało się „Mas”, co w języku hiszpańskim oznacza „więcej”. Polskie słowo nie oddałoby charakteru pracowni?
Dzięki moim studenckim wyjazdom Hiszpania stała mi się bliska do tego stopnia, że postanowiłam choć jej cząstkę zawrzeć w nazwie firmy. Pod takim szyldem pracownia działała przez dwa lata. W końcu jednak, razem z moją wspólniczką, zmieniłyśmy nazwę biura na „Onyx”. Nie chciałyśmy ograniczać nazwy pracowni wyłącznie do mojej pasji.

Jednak pasja pozostała. Jakie są twoje pierwsze skojarzenia z Andaluzją?
Gorąco! W centrum Granady stoi ogromny termometr, który w najcieplejsze dni pokazuje nawet 48 stopni! Na myśl o Andaluzji przypominam sobie też doznania smakowe – w barach do każdego zamówionego napoju serwują tapas. I to gratis! Dla studentów, którzy mieli skromny budżet, takie pyszne, a jednocześnie sycące przystawki były kołem ratunkowym. Kolejne moje skojarzenie to ludzie – życzliwi, zadowoleni i otwarci. Nie pędzą, żyją na luzie, potrafią cieszyć się chwilą.

Wyjazd do Hiszpanii dla młodej artystki to szansa na rozwinięcie skrzydeł. Długo to planowałaś, czy też potrzebowałaś bodźca, aby wyjechać?
Na Politechnice Koszalińskiej studiowali erasmusi z Hiszpanii. Zaprzyjaźniłam się z jednym z nich, Rafaelem, który bardzo zachęcał mnie do wyjazdu, uczył języka hiszpańskiego. A gdy zaserwował mi tortillę de patatas, nabrałam apetytu na spróbowanie innych przysmaków. Byłam coraz bardziej ciekawa jego ojczyzny. Wcześniej kilka razy byłam w Grecji, gdzie bardzo mi się podobało. Chciałam porównać te dwa kraje. Kiedy więc tylko pojawiła się możliwość wyjazdu na Erasmusa do Granady, nie wahałam się ani chwili.

Trudno było zakwalifikować się do programu Erasmus?
Wyzwaniem był test z języka hiszpańskiego, który zdawałam jako jedyna w tym naborze na mojej uczelni. Pozostałe osoby wybrały angielski. Moja znajomość hiszpańskiego nie była idealna, choć uczyłam się go jeszcze w liceum. Ale na szczęście udało mi się zakwalifikować i na ostatnim semestrze studiów wyjechałam na praktyki do Granady. Zostałam asystentką profesora w tamtejszym domu kultury. Moim zadaniem było uczenie innych malarstwa i rysunku. Pół roku minęło bardzo szybko, choć starałam się maksymalnie wykorzystać ten czas. Każdą wolną chwilę poświęcałam na podróże. W Granadzie zachwyciło mnie połączenie różnych stylów. To miasto kontrastów – widać w nim wpływy muzułmańskie, arabskie, a jednocześnie europejskie.

Relacja z hiszpańskimi przyjaciółmi z Polski przetrwała?
Jasne! Bardzo miło przyjęła mnie rodzina Rafy. To wspaniali ludzie, żyjący w zgodzie z naturą. Byłam częstym gościem w ich domu. W rodzinnej miejscowości Rafy mieszka 900 osób, więc to niezwykle kameralne miejsce. Tata Rafy hoduje kozy, mama świetnie gotuje. Serwowała nam pyszne krokiety, słynny hiszpański deser flan oraz arroz con leche, czyli ryż na słodko z wanilią. Do dziś pamiętam smak tych potraw. Dzięki tej rodzinie jeszcze bardziej poczułam Hiszpanię. Tę prawdziwą, a nie turystyczną.

Świat artystyczny rządzi się nieco innymi prawami. Dostrzegłaś jakieś mentalne różnice pomiędzy funkcjonowaniem Hiszpanów a Polaków na artystycznych uczelniach?
Na Akademii Sztuk Pięknych w Granadzie zdziwiło mnie, że studenci nie zwracają się do profesorów per pan/pani, tylko po imieniu. Nie ma przepaści pomiędzy wykładowcą a studentem, co nie oznacza, że profesorowie nie są darzeni szacunkiem. W Hiszpanii bardziej liberalne jest też podejście do sztuki. Studenci mogą swobodnie wypowiadać się na każdy temat i nie są z tego powodu karceni. Granice zacierają się nie tylko na uczelni, ale także poza nią. W knajpkach biesiadują i rozmawiają ze sobą zarówno młodzi ludzie, jak i mocno dojrzali, także w wieku 70 plus. Atmosfera jest swobodna i bardzo przyjazna. Ludzie w Hiszpanii są bardziej tolerancyjni i otwarci. Chcą się spotykać i spędzać razem czas.

Podobno Erasmus uzależnia. Drugi wyjazd do Hiszpanii był naturalną koleją rzeczy?
Tak, postanowiłam wyjechać do Malagi, na praktyki do biura, które zajmowało się projektowaniem wnętrz, ale zatrudniało też architektów. Było to idealne rozwiązanie, ponieważ wtedy przeniosłam się na Wydział Wzornictwa Politechniki Koszalińskiej i rozpoczynałam magisterkę.

Podobno Malaga to najcieplejsze miasto w Hiszpanii. I w dodatku urodził się tam guru wielu artystów Pablo Picasso!
Malaga to bardzo różnorodne miasto, a tamtejsze fiesty należą do najbardziej kolorowych świąt w Hiszpanii. Miałam okazję się o tym przekonać! (śmiech). O ile w Granadzie panuje bardziej podniosły klimat, mocno artystyczny, o tyle Malaga jest nastawiona głównie na zabawę i turystów. To tam tańczyłam flamenco i bawiłam się na koncertach. Na imprezy chodziłam z koleżankami i kolegami z biura, w którym miałam praktyki. W firmie panowała wspaniała atmosfera. Poza mną na praktykach byli tam też erasmusowcy z Włoch, Niemiec i Francji. Z jedną z poznanych tam osób do dziś jestem bardzo zaprzyjaźniona. Lea obecna jest we wszystkich ważnych momentach mojego życia i działa to również w drugą stronę.

A czego nauczyłaś się tam jako projektantka?
Zupełnie innego podejścia do pracy. Hiszpanie są przykładem, że wykonywanie obowiązków zawodowych w dużym stresie nie jest produktywne. Przy nich nauczyłam się nie spinać. Bardzo odpowiada mi tamtejsza filozofia pracy. Wszystkim zależy na wspólnym sukcesie, szef pracuje w jednym pomieszczeniu z resztą załogi. Nie odczułam przepaści pomiędzy praktykantem z zagranicy a kierownictwem. Każdy pracownik miał przydzielone zadania. Codziennie omawialiśmy efekty naszej pracy, dyskutowaliśmy o tym, co należy poprawić. Moi bardziej doświadczeni koledzy nauczyli mnie odwagi w projektowaniu. Przekonywali, bym podejmowała kolejne wyzwania jak np. projekt wnętrza domu znanego piłkarza. Nie straszyli konsekwencjami, że coś się nie uda. Spędzaliśmy także razem czas poza pracą, wychodziliśmy na lunche czy na tapas. Jeśli w przyszłości będę mogła zatrudniać pracowników w mojej firmie, chciałabym wprowadzić w niej hiszpański styl pracy.

A czy zasady projektowania wnętrz w Polsce i Hiszpanii bardzo się różnią?
Sam proces przebiega bardzo podobnie. Różnice są na poziomie doboru materiałów. Hiszpanie bazują głównie na surowcach naturalnych, takich jak np. marmury. Wykładają nimi nie tylko podłogi czy blaty w łazienkach, ale nawet chodniki!

Twoją wizytówką jest projekt budynku, który niemal wchodzi w morze. Skąd taki pomysł?
To projekt dyplomowy, który wykonałam na Wydziale Wzornictwa razem z koleżanką Darią Achtelik. Został wyróżniony, usłyszałyśmy, że nadaje się nawet na doktorat. Obiekt ma łączyć stare i nowe pokolenie Hiszpanów. Ma też funkcję kulturotwórczą, dlatego zastosowałyśmy w nim małą architekturę – ławki, na których można usiąść, czy rośliny zachęcające do odpoczynku. Na końcu deptaka umieściłyśmy formę nawiązującą do prac mojego ukochanego architekta. To miejsce wchodzące niemal w fale, gdzie mogłaby się spotykać lokalna społeczność, by wysłuchać np. koncertu.

Taki obiekt musiałby stanąć nad Morzem Alborańskim w Maladze czy wpisałby się także w krajobraz Bałtyku? Z Koszalina nad morze masz tylko 15 minut.
Myślę, że wpisałby się wszędzie. Biel, marmur, rośliny i morze – takie elementy sprawdzą się w każdych warunkach. Ale zdecydowanie wolałabym, żeby stanął na wybrzeżu Hiszpanii. Niby nad polskim morzem bywałam częstym gościem, ale prawdziwy spokój czuję w Andaluzji. Moim największym marzeniem jest posiadanie małego domku w Hiszpanii. Ten kraj wciąż mnie przyciąga. Chciałabym żyć tam przez pół roku, a pozostałe miesiące spędzać w Polsce. Nawet teraz, gdy wracam z Andaluzji do Polski, moja praca wygląda zupełnie inaczej. Nie czuję wewnętrznej spiny.

A jak Hiszpanie wymawiają twoje nazwisko?
Nie są w stanie wymówić nazwiska Grzybowska. Ale jako że po hiszpańsku grzyb to champinion, niektórzy właśnie tak się do mnie zwracali.